wtorek, 22 grudnia 2015

Świąteczna historia

Adwent szybciutko zbliża się ku szczęśliwemu końcowi. Podejrzewam, że Panie spędzają sporo czasu w swoich kuchniach. Jednak mam nadzieję, że żadna z nas nie będzie żałowała tych godzin, a kiedy już zrobimy te wszystkie makowce, pierniki, karpie i grzybki będziemy mogły usiąść przy rodzinnym stole i cieszyć się rodzinną świąteczną atmosferą. A jak znajdziecie wolną chwilkę to zapraszam do poczytania kolejnej gwiazdkowej historii.


         Józio spoglądał na świat przez małe, pomalowane przez mróz, okienko. Wokół było spokojnie. Zupełnie jakby biały śnieg przykrył całe zło, które panowało wokół. W jego siedmioletniej głowie kłębiły się myśli. Minęły niespełna dwa tygodnie jak bezpieczny dziecięcy świat chłopca zawalił się.  Józio z dziadkiem lepili właśnie długi papierowy łańcuch na choinkę, mama usypiała jego malutką siostrę, a babcia szykowała kolację kiedy do drzwi załomotali policjanci. To był najstraszniejszy moment w dotychczasowym krótkim życiu chłopca. Gorszy nawet od pożegnania z tatą odjeżdżającym do swojej jednostki. Wtedy, mimo niepokoju, był dumny ze swojego ojca. Wierzył, że razem z innymi polskimi żołnierzami, nie pozwoli przyjść Niemcom. Nie udało się. Niemcy przyszli, a po tacie słuch zaginął. Jednak wszyscy wierzyli, że wróci do domu.
Ósmego grudnia 1939 roku cały poukładany świat Józia i jego rodziny legł w gruzach. Musieli spakować się w 15 minut i opuścić swój ukochany dom. Co można zabrać w kwadrans? Szczególnie kiedy nie wiadomo jak długo potrwa podróż i jaki jest jej cel. Mama musiała nieść małą Zosię zawiniętą w pierzynę, a Józio z dziadkami dźwigali tobołki. W sali Schleicherta przy Rynku okazało się, że w ten sam sposób potraktowano ponad sto swarzędzkich rodzin. Dowiedzieli się, że mają jechać na wschód do Generalnej Guberni, a w ich domach będą mieszkać niemieckie rodziny. Dzieci i kobiety płakały, mężczyźni próbowali stawiać opór, ale nic nie wzruszało oprawców. Załadowali ludzi na ciężarówki i zawieźli do Pobiedzisk gdzie podstawiono towarowe wagony i ruszono w dalszą drogę. Józio, przytulony do mamy, nie mógł opanować drżenia. Był zmęczony, przemarznięty i wystraszony. Bardzo chciał dotrzymać słowa danego tacie i opiekować się mamą. Starał się jak mógł. Jednak inaczej jest we własnym bezpiecznym domu, a inaczej w tym strasznym wagonie, który nie wiadomo dokąd zmierza.
Kiedy otwarto drzwi wagonu nieszczęsnych pasażerów oślepiła wszechobecna biel śniegu. Dopiero po chwili dojrzeli na horyzoncie zarys domów i cienkie smugi dymu wydobywające się z kominów. Musieli jeszcze przebrnąć zasypaną śniegiem dwukilometrową drogę, żeby dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Idąc przez wieś czuli na sobie wzrok jej mieszkańców. W każdym niemal oknie widzieli zaciekawione twarze.
            Izba, w której mieli zamieszkać była tak samo zimna jak wagon, z którego niedawno wysiedli. Gospodarze nawet nie chcieli otworzyć drzwi do „swojej” części domu. Zresztą nikt się za bardzo nie dziwił. Kto byłby zadowolony z takich nieproszonych gości? Próba zdobycia drewna przez dziadka spełzła na niczym. Został przegoniony i nazwany złodziejem. Jego chore serce ciężko to zniosło. Tym bardziej, że lekarstwa właśnie się skończyły.
Józek znalazł sposób, żeby pomóc mamie i babci. Razem z kilkoma swarzędzkimi kolegami, mieszkającymi teraz w sąsiednich domach, zaczęli chodzić do lasu po chrust. Z mrozem sobie jakoś poradzili, gorsza sprawa była z głodem. Kiedy skończyły się zapasy zabrane z domu, ludzie zaczęli wymieniać wszystko co miało jakąś wartość, na jedzenie. Jakoś trzeba było sobie radzić.
Zatopiony w myślach Józek nawet nie zauważył, że za oknem zapadł zmierzch. Wspominał rodzinny dom. Dokładnie rok temu siedzieli wszyscy przy wigilijnym stole: babcia, dziadek, mama, tata, maleńka Zosia i on. Później przyszli wujkowie i ciocie z kuzynami. Siedzieli do północy przy choince i było im bardzo wesoło i ciepło. Dzisiaj cieszą się ze zwykłego bochenka chleba, który mamie udało się zdobyć. Każdy ich dzień jest walką o przetrwanie. Przy życiu ludzi trzyma tylko myśl o wiośnie. Dziadek mówił Józiowi, że wiosną na pewno alianci zaatakują Niemców i pogonią ich z Polski. Wtedy na pewno wróci tata! Łzy popłynęły po policzkach chłopca. Łzy bezsilności, strachu, głodu…
Nagle otwarły się drzwi i stanął w nich gospodarz. Ogarnął wzrokiem wymizerowanych ludzi mówiąc:
„Tak myślę... jak mamy tu razem żyć, to nie ma co się boczyć i obchodzić z daleka. To nie wasza wina, że was tu przyniosło. Jest Wigilia – zapraszam do nas. Podzielimy się tym co jest i raźniej będzie.”
Tej nocy, wraz z dymem kominów, do nieba popłynęły słowa kolędy śpiewane wspólnie przez miejscowych i przybyszów:
„Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan niebiosów obnażony!”


Rysunki wykonała Halina Staniewska.
Tekst ukazał się w świątecznym wydaniu "Tygodnika Swarzędzkiego" 17 grudnia 2015 r.

czwartek, 1 października 2015

a czas jak rzeka jak rzeka płynie...


Zastanawiałam się ostatnio kiedy człowiek zaczyna się starzeć. Wiem - głupie pytanie bo starzejemy się w sumie od urodzenia. Jednak nie chodzi mi o ciało, a o ducha. Zdaje się, że mnie dopadło właśnie to duchowe starzenie się. Coraz częściej żal mi chwil, które upływają. Niedawno rozczulił mnie widok książki niegdyś podartej przez któreś z moich dzieci. Przypomniałam sobie te małe łapki, które rozerwały na kawałki okładkę. Porównałam z wielkimi łapami, które z tych łapek wyrosły i po prostu się wzruszyłam. Takie refleksje dopadają mnie coraz częściej. Zwłaszcza teraz – jesienią. Przed nami kolejne Boże Narodzenie na które wszyscy czekamy, staramy się powoli stwarzać magiczną atmosferę na tych kilka dni, a nawet się nie obejrzymy kiedy te dni będą już tylko wspomnieniami i będziemy czekać na wiosnę. I tak w kółko...

Chyba się naprawdę starzeję, a czas zdecydowanie za szybko płynie!!!

piątek, 11 września 2015

Dwa światy


„Żyjesz w świecie, nie w internecie” – takie wiele mówiące hasło znalazłam nie gdzie indziej jak … w internecie właśnie. Połączenie tych intrygujących słów z tym co kilka dni temu oglądałam w telewizji na temat uzależnień nastolatków od portali społecznościowych  włączyło w mojej głowie sygnał alarmowy. Tym bardziej, że po krótkim „rachunku sumienia” stwierdziłam, że mi również problem uzależnienia od internetu nie jest obcy.
Sprawa, jak się okazuje, nie dotyczy tylko młodzieży. Jednak stopień uzależnienia wydaje się być najwyższy właśnie w tej grupie. Zwracają na to uwagę również nauczyciele w szkołach. Na zebraniach rodzice często słyszą o problemach związanych z nadmiernym przywiązaniem do telefonów podczas lekcji oraz o całonocnych dyskusjach naszych pociech za pośrednictwem facebooka czy twittera.  Nie chcę wnikać w treści tych rozmów bo to jest osobny problem.
Jeden nastolatek potrafi w internecie mieć kilkaset znajomych. Z wieloma z tych osób nigdy nie spotkał się w rzeczywistości. Na facebooku tworzy sobie równoległy do rzeczywistego świat, w którym wartość człowieka przelicza się na „lajki” czyli polubienia. Dla nich jest w stanie robić najróżniejsze rzeczy – zamieszczać szokujące zdjęcia lub kontrowersyjne wypowiedzi. Dzięki temu czuje się kimś ważnym, kimś kim inni się interesują (może właśnie w braku zainteresowania jest „pies pogrzebany”?) W skrajnych przypadkach dzieciaki śpią z telefonem w ręku, żeby nie przegapić żadnego komentarza. Każda awaria sieci równa jest dla nich katastrofie. Z czasem to wirtualne życie staje się dla nich ważniejsze niż rzeczywiste. I to jest właśnie przerażające. Trudno wyobrazić sobie świat, w którym dzisiejsi uczniowie będą musieli zmierzyć się z prawdziwymi dorosłymi problemami.

Czy nie powinniśmy intensywnie myśleć jak zaradzić problemowi? Co można zrobić, żeby dzieciaki, zamiast prowadzić ciekawe wirtualne życie, zaczęły równie ciekawie realizować je w „realu”, zauważać otaczający je świat, szukać zainteresowań? Może to wina nas – dorosłych? Może przegapiliśmy moment, w którym trzeba było dzieciom pokazać, że świat jest piękny i ciekawy, a internet ułatwia życie, ale nie powinien być jego treścią?
Tekst opublikowany w Tygodniku Swarzędzkim 23 kwietnia 2015 r.

poniedziałek, 7 września 2015

Stres powakacyjny




Uff! Minęło sporo czasu od ostatniego posta. Nawet nie wiedziałam, że tak sporo. Zaangażowałam się w kilka spraw i ciągle brakuje czasu. Zamiast na blogu, swoje refleksje zamieszczam teraz w lokalnej prasie. Żeby jednak blog nie był taki osierocony postanowiłam czasami podzielić się na nim moimi „prasowymi” tekstami. Zapraszam!




Jeszcze nie przebrzmiało w naszej pamięci wspomnienie radosnego planowania wakacji, a już letnie wojaże stały się wspomnieniem. Czas ucieka niemiłosiernie. Nie wiedzieć dlaczego dwa miesiące w szkole wloką się jak przysłowiowy żółw, a dwa wakacyjne miesiące biegną niczym zając uciekający przed ogarami.
Niewątpliwie koniec wakacji to czas stresu nie tylko dla naszych pociech, ale również dla nas – rodziców. Kto wie czy dla dorosłych nawet nie większego. Kiedy dzieciaki są małe martwimy się jak sobie poradzą w szkole. Czy zaadaptują się w klasie, czy znajdą przyjaciół i jak im pójdzie nauka. W końcu nie każdy musi być orłem. Później dochodzi niepokój o narkotyki i nieciekawe towarzystwo. Do tego typowym zmartwieniem przeciętnych rodziców jest zasobność portfela, która może się okazać niewystarczająca w konfrontacji ze szkołą. Szczególnie jeśli nauki pobierać ma kilkoro pociech w rodzinie. Nie ma się co oszukiwać – bezpłatna edukacja w Polsce nie jest tania, a wrzesień można uznać za „najdroższy” miesiąc w roku. W naszych dawnych szkolnych czasach zawartość tornistra była w miarę nieskomplikowana: książki, zeszyty, piórnik i kilka innych drobiazgów. Teraz wygląda to trochę inaczej. Z reklamy telewizyjnej dowiedziałam się, że  do podręczników, które z niewiadomych powodów drukowane są na kredowym papierze, doliczyć trzeba całe mnóstwo przyborów, a wśród nich nawet żel antybakteryjny. Obawiam się, że niedługo wyjałowimy te nasze dzieci całkowicie i byle jaka bakteria będzie dla nich śmiertelnym zagrożeniem.
Wróćmy jednak do szkolnych wydatków. Na pierwszym zebraniu rodziców dowiemy się, że trzeba zapłacić za ubezpieczenie, ksero, fundusz biblioteczny, fundusz rady rodziców etc.  Czasami do tego dochodzi kaucja za kluczyk od szafki i bilet miesięczny na autobus lub pociąg. Nie wspomnę już o plecaku i nowych ubraniach. I jak tu się nie stresować?
Jednak nie ma co narzekać. Jak już przeżyjemy wrzesień, wpadniemy w „szkolny rytm” i będzie dobrze. Teraz to już byle do grudnia. A po Nowym Roku – byle do wiosny. I znów będzie można planować wakacyjne wojaże!
Tekst opublikowany 27 sierpnia 2015 roku w "Tygodniku Swarzędzkim"
 

niedziela, 22 lutego 2015

Pejzaż horyzontalny

Fotografia współczesna

Zdjęcie satelitarne z 1965 roku. Źródło: poznanmojemiasto.com
Wśród wielu wspomnień z dzieciństwa, które kłębią się gdzieś w mojej głowie i od czasu do czasu próbują o sobie przypomnieć, jest to o betonowym murze i skrywanym przez niego tajemniczym świecie. Wiem, wiem – brzmi to jakbym mówiła co najmniej o murze berlińskim. Tymczasem było to zwykłe ogrodzenie. Mieszkaliśmy wtedy w blokach nie budowanych jeszcze z wielkiej płyty, ale jednak w blokach. Dzieciaków było całe podwórze. Czasy były takie, że bawiliśmy się w brudnych kałużach, a wszędzie czyhały na nas niebezpieczeństwa pod postacią niespełniających dzisiejszych norm huśtawek, drabinek i zabawek oraz bakterii ze śmietnika, który również bywał areną naszych zabaw. Czyhał również dozorca czekający tylko na nasz fałszywy ruch w postaci wbiegnięcia na trawnik. Nie wolno było i już! Mimo tych różnych niedogodności byliśmy po prostu szczęśliwymi dziećmi, którym wystarczało kilka metrów gumki do majtek, żeby się bawić. Nasz blok graniczył z niedużą fabryką armatur, ale nikomu wówczas to sąsiedztwo nie przeszkadzało. Pomiędzy budynkiem, a fabrycznym płotem była droga. Prowadziła donikąd. Kończyła się murem. Ten mur budził ciekawość dzieciaków, które w tym miejscu najlepiej się bawiły. Przez szpary widzieliśmy zieloną łąkę, ale nie mieliśmy do niej dostępu. Z naszego balkonu na czwartym piętrze widziałam pola rozciągające się za ogrodzeniem, ale nigdy tam nie byłam. Czy mogłam wtedy przypuszczać, że kiedyś betonowy mur runie, a na łąkach i polach, jak grzyby po deszczu, zaczną się wznosić budynki? Zaczęły powstawać osiedla i dokładnie pamiętam moment, kiedy rozebrano ogrodzenie. Bezpośrednio za nim znalazło się boisko i kilka huśtawek. Czuliśmy się jak wypuszczeni na wolność. Nikt już nie krzyczał, że zadeptujemy trawę.
Minęło wiele lat. Nie ma już śladu po dawnym murze. Nie ma nawet śladu po boisku i huśtawkach. Również fabrykę zlikwidowano. Powstały nowe osiedla, dwie szkoły, kościół i kilka marketów.  Już inny świat. Jednak świata z dzieciństwa się nie zapomina.



niedziela, 15 lutego 2015

Konkurs, konkurs i po konkursie...

Kilka dni temu zakończyło się głosowanie na blog roku 2014.  

Wszystkim, którzy głosowali na „Moje podróże w czasie, czyli marzenia nie do spełnienia” serdecznie dziękuję!!! 

Myślę, że trzydzieste drugie miejsce, na którym ostatecznie znalazł się blog, jest sukcesem. Jest na tyle wysokie (278 blogów zgłoszonych w tej kategorii), że nie trzeba się wstydzić. W trakcie głosowania wynikła afera z kupowaniem głosów w wyniku której doszłam do wniosku, że w sumie znaleźć się w pierwszej dziesiątce byłoby mało komfortowe – rzucałoby podejrzenie nieuczciwej gry.
Najbardziej cieszy mnie jednak ilość czytelników, która wyraźnie wzrosła podczas konkursu. Któregoś dnia osiągnęła liczbę 186!!! To absolutny rekord. Brakuje mi tylko komentarzy pod wpisami. Nie do końca jestem pewna co może oznaczać milczenie czytelników. Mam nadzieję, że to raczej pozytywne milczenie jest.

Pozdrawiam wszystkich i zachęcam do zaglądania, od czasu do czasu, na blog. Może czasami uda mi się coś interesującego napisać. 

niedziela, 8 lutego 2015

Opowiadanie sierpniowe

Dzisiaj, dla odmiany, zamieszczam pracę domową mojego piętnastoletniego dziecka. W pewnym sensie można powiedzieć, że jestem współautorką ponieważ cała rodzina wyślała nad tym opowiadankiem. 
*****************************************************
Za oknem pociągu zmieniał się krajobraz. Mijaliśmy żółte pola i zielone lasy. Poszedłem do wagonu Warsu, żeby zjeść lody. Było bardzo gorąco. Środek wakacji  - właśnie zaczynał się sierpień. Przez pierwszy miesiąc trochę się ponudziłem w domu, a teraz rodzice mnie wysłali do ciotki do Warszawy. Mam tam dwóch kuzynów więc przynajmniej nie będzie nudno. Minęliśmy Łowicz, jeszcze trochę i będę na miejscu. Pociąg ostro zahamował. Wziąłem swój plecak i poszedłem do wyjścia. Wysiadłem, ale peron był jakiś dziwny. Pamiętam, że na Dworcu Centralnym perony są pod ziemią, a tutaj zamiast sufitu widać niebo. Dziwne. Jeszcze dziwniejsze są odgłosy. Zamiast ulicznego zgiełku, jakby jakieś strzały i huki. Już widzę, że chyba źle wysiadłem. Napis na peronie głosi, że to Dworzec Główny a nie Centralny. No trudno. Ale ludzie też jacyś dziwni. Dziwnie ubrani i wszyscy jakoś nerwowo biegają.  Wyszedłem przed dworzec a tutaj zamiast wieżowców jakieś niższe budynki w dodatku część zburzonych. Na ulicach leży pełno gruzu, latarnie poprzewracane, nawet jakiś stary tramwaj leży przewrócony na bok. Nagle ktoś mnie przewrócił i przytrzymał przy ziemi. W ostatniej chwili bo właśnie świsnęła przelatująca kula. Jakiś chłopak pociągnął mnie za rękę do najbliższej bramy. Chłopak był ubrany w niemiecki hełm, a na ramieniu miał biało-czerwoną opaskę. Wyglądał zupełnie jak ci chłopacy ze zdjęć z czasów powstania warszawskiego. Jakiś film kręcą czy co?
- Co ty robisz na ulicy? Życie ci nie miłe? – odezwał się chłopak. Był chyba w moim wieku.
- Przyjechałem do cioci na wakacje….
- Oszalałeś, Jakie wakacje?! My tu już trzeci dzień ze szkopem walczymy.
Pomyślałem, że chyba wariuję albo śnię. Mamy rok 2014, a nie 1944. Może to jakaś ukryta kamera?
- Jak masz na imię? – spytałem
- Władek, a ty?
- Staszek. Przyjechałem z Poznania i nie wiem dokąd teraz iść.
- Chodź ze mną. Mam do zaniesienia meldunek dla naszego dowódcy. Razem będzie raźniej.
Pobiegłem z nim. Mijaliśmy ruiny domów, przeskakiwaliśmy przez barykady zrobione z gruzu, worków z piaskiem i różnych rupieci. Władek przeprowadzał mnie przez różne podwórka, na których ludzie modlili się przy kapliczkach. Widać było, że doskonale zna teren. Nagle zatrzymał się. Przed nami leżał martwy chłopiec w podobnym do nas wieku. Miał przestrzeloną głowę.
- Znałem go – powiedział Władek – to Jacek. Jego mama się załamie bo był ostatnim dzieckiem, które ocalało. Teraz nie będzie miała nikogo. Weź jego pistolet.
Podniosłem z ziemi prawdziwego Waltera. Umiem strzelać, ale zawsze strzelałem z wiatrówki. Ostrej broni jeszcze nie miałem w ręku. Pobiegliśmy dalej. Na jednym z podwórek leżeli ranni. Leżeli bezpośrednio na ziemi, a opatrywały im rany młode dziewczyny z białymi opaskami z czerwonym krzyżem na rękach. Bandażowały ranne głowy, nogi i ręce. Podawały rannym wodę do picia. Pierwszy raz widziałem tyle krwi i tyle cierpienia. W dodatku to byli sami młodzi ludzie. Straszny widok.
Władek mnie pociągnął za rękaw mówiąc, że nie ma czasu. Pobiegłem za nim dalej. Nagle zatrzymał się przy wyjściu z bramy. Ostrożnie wyjrzeliśmy przez szparę w drzwiach. Na ulicy świszczały kule i biegali ludzie z karabinami. Po chwili ucichło i mogliśmy wyjść.

- Teraz musimy przejść piwnicami bo tutaj jest niebezpiecznie – powiedział Władek. Zeszliśmy wąskimi schodkami do jakiejś piwnicy. Zaczęliśmy przechodzić przez ciemne pomieszczenia, w których ukrywali się ludzie. Dzieci popłakiwały. Władek szedł prawie po omacku. Okazało się, że piwnice kolejnych budynków były ze sobą połączone i tworzyły długie korytarze. W pewnym momencie zobaczyłem okienko, za którym było światło dzienne. Okazało się, że to nasze wyjście. Kiedy zbliżałem się do okienka, coś huknęło i czymś dostałem w głowę. W tym momencie mnie zamroczyło i straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, byłem w pociągu. Za oknem zobaczyłem peron Dworca Centralnego. Szybko się zerwałem, wziąłem plecak i wybiegłem z wagonu. Chciałem jak najszybciej wydostać się na zewnątrz tych dworcowych korytarzy przypominających powstańcze piwnice. Kiedy dotarłem do wyjścia, przywitało mnie letnie słońce, uliczny zgiełk i znane mi warszawskie wieżowce. Odetchnąłem z ulgą. 

wtorek, 3 lutego 2015

Blog Roku 2014!


Jeżeli chcesz zagłosować wyślij sms o treści J11185 na numer 7122!
Koszt smsa wynosi 1,23 zł.
Głosowanie trwa do 10 lutego do godz. 12:00.

Zachęcam również do głosowania w kategorii "Tekst roku"

Na tekst:
"Moje wielkie wiejskie wakacje"
można wysłać również sms o treści T11265 

Z góry dziękuję za pomoc!!

Elżbieta

Rys. Halina Staniewska


Zza firanki Jan widział duże podwórze po którym, z dzikim wrzaskiem, biegała dzieciarnia rozdeptując żółte mlecze. Przypominało mu to jego własne dzieciństwo. Minęło już 20 lat odkąd pierwszy raz spotkał Elżbietę. Była wtedy chudziutkim piegowatym stworzeniem bawiącym się z dziewczynkami w dom budowany z kamieni i patyków, a który mały Janek, wraz z kolegami złośliwie niszczyli przebiegając ze swoim wojskiem uzbrojonym w drewniane szable. Oj, nie lubili się wtedy. Przynajmniej tak się chłopcu wtedy zdawało. Jednak nie potrafił sobie wytłumaczyć dlaczego tak niecierpliwie czekał na każdy przyjazd dziewczynki. Mieszkała z rodzicami w Strzelnie i do wujostwa w Swarzędzu przyjeżdżała tylko podczas wakacji. Razem z innymi dzieciakami chodzili nad jezioro i zaglądali w różne ciekawe zakamarki miasteczka, podglądali miejscowych żydów podczas szabasu i psocili się niemieckim dzieciom. Niby w miasteczku wszyscy żyli zgodnie, jednak polskie dzieci lubiły się bawić w swoim towarzystwie.
Janek obserwował jak Elżbieta stawała się coraz bardziej poważna i dorosła. Pomagała swojej ciotce, opiekowała się małymi kotkami porzuconymi przez ich matkę, odwiedzała samotną staruszkę dla której własna rodzina nie miała czasu. W dodatku stawała się coraz ładniejsza, a piegi, które zostały z dzieciństwa dodawały jej tylko uroku. Wszystko to sprawiało, że Janek wodził za nią wzrokiem jak tylko znalazła się w pobliżu.  Co tu dużo mówić – zakochał się i już!
Trochę trwało zanim odważył się  zaprosić ją na spacer. Ich rodziny dobrze się znały więc nikt nie miał nic przeciwko ich spotykaniu się. Janek zaczął zarabiać u ojca w warsztacie i mógł zapraszać Elżbietę na ciastka do ogrodu pana Marco oraz na wycieczki statkiem po jeziorze. Pewnego wieczoru, na schodkach prowadzących znad jeziora do ich uliczki, po raz pierwszy się pocałowali. Był gorący letni wieczór, a z ogródków otaczających schody dochodziła słodka woń kwiatów. Ten zapach Janek zapamiętał. Pamiętał też dokładnie jak zaczęli planować wspólną przyszłość. Z ogłoszeniem tych planów zamierzali jednak poczekać aż chłopak zda egzamin czeladniczy i się usamodzielni. Jakieś podstawy do założenia rodziny trzeba mieć.
I nagle, w środku zimy, przyszła druzgocąca wiadomość. Szybko rozniosła się po kamienicy. Rodzice Elżbiety postanowili wyjechać z córką do Ameryki! Mieli tam krewnych, którzy obiecali zorganizować pracę i mieszkanie.  Janek poczuł się jakby uderzył w niego piorun. Postanowił osobiście sprawdzić tę wiadomość. Brnął 5 kilometrów w śniegu, żeby dotrzeć do stacji w Kobylnicy. Tam złapał pociąg do Strzelna. Na miejscu okazało się, że to wszystko prawda. Na nic zdały się prośby młodych. Rodzice Elżbiety już postanowili i załatwili wszystkie formalności. Skusiła ich wizja zbicia wielkiego majątku w Ameryce.
            Po bolesnym rozstaniu z ukochaną Janek próbował różnych sposobów, żeby nie myśleć ciągle o niej. Razem z kolegami zorganizowali gniazdo „Sokoła”. Ale to nie starczyło, żeby zająć chłopakowi cały wolny czas. Zaczął śpiewać w chórze i grywać w przedstawieniach organizowanych przez „Sokoła” i Towarzystwo Przemysłowe. Minęło kilka lat, a Elżbieta wciąż tkwiła w jego sercu jak zadra.
                        ************************
            Spakowana walizka czekała przy drzwiach. Matka postarała się, żeby jej pierworodny miał wszystko czego potrzebuje na początek. Wylała morze łez, ale rozumiała, że siłą go nie zatrzyma. Ojciec – przeciwnie. Najpierw krzyczał i groził, później się „zaciął” i przestał odzywać do Janka. Wiązał z nim wiele planów, chłopak miał zostać jego następcą w firmie i nagle oświadcza, że wyjeżdża. W dodatku nie wie czy w ogóle wróci. Oszalał!
            Ale on już postanowił. Kiedy dowiedział się od sąsiadów, że ojciec Elżbiety miał wypadek, od razu wiedział co powinien zrobić. Jego ukochana została tylko z matką w obcym kraju bo belka, która przygniotła jej ojca na budowie nie dała mu szans na przeżycie. Janek nie mógł czekać bezczynnie i zaczął załatwiać żmudne formalności. Pewnie, że żal mu było zostawiać rodzinę, ale tamto było silniejsze. Zresztą teraz ma już paszport, bilet na statek oraz jej adres w portfelu i nie ma odwrotu. Pożegnał się i ruszył na stację kolejową. Musi dotrzeć do Poznania i wsiąść do pociągu do Hamburga.
            Był to czas wakacyjnych wojaży więc na poznańskim dworcu było dość tłoczno. Zewsząd dobiegały krzyki i śmiechy uzupełniane gwizdem lokomotyw. Na szczęście Janek miał tylko jedną walizkę i nie musiał szukać bagażowego. Zgrabnie omijał grupki żegnających i witających się ludzi. Buchająca parą lokomotywa majestatycznie wtoczyła się na tor przy pierwszym peronie i Jan wskoczył do wagonu. Powietrze niemal stało w miejscu więc postanowił otworzyć okno. I w tym momencie ją zobaczył.  W pierwszej chwili pomyślał, że ma jakieś omamy od upału, a kobieta, której twarz mu mignęła jest tylko podobna do Elżbiety. Jednak ziarno niepewności zostało zasiane. Nie mógł zrobić nic innego jak wysiąść i poszukać jej. W ostatniej chwili wybiegł jak szalony z pociągu i ruszył do dworcowego holu. Poznał ją z daleka, mimo że stała tyłem i rozmawiała z bagażowym. Kiedy się odwróciła, nie miał już żadnych wątpliwości. Spotkawszy się wzrokiem oboje byli tak zaskoczeni, że nie mogli się ruszyć, ani odezwać.
Do końca swoich dni, razem z Elżbietą  wspominali to spotkanie na dworcu i opowiadali swoim dzieciom, a potem wnukom, że o ich losie zadecydowało kilka sekund i jedno spojrzenie. 
Rys. Halina Staniewska