Ewa wyjrzała przez okno i całą
sobą poczuła, że powinna natychmiast wyjść na zewnątrz, cieszyć się pięknym
czerwcowym słońcem i błękitem nieba. Niestety, jej perspektywy na kilka
najbliższych godzin były zgoła inne. Ogarnęła wzrokiem swoje biurko i ciężko westchnąwszy
usiadła przy nim. Biurko Moniki wyglądało podobnie – też było zarzucone
papierami. Była jednak jedna różnica – nikt przy nim nie siedział. Ewa zaczęła
pilnie przepisywać tekst prezentacji, którą jej szef potrzebował na jutro.
Pukanie i energiczne otwarcie drzwi nie mogło wróżyć nic dobrego.
- Pani Ewuniu, mogłaby pani sprawdzić te
wydruki inwentaryzacyjne? Ja nie mam do tego głowy, zaraz mam zajęcia – doktor
Knapik zawsze działał jej na nerwy, ale dzisiaj musiała się naprawdę
powstrzymywać, żeby nie powiedzieć czegoś niemiłego.
- Nie wiem czy
dzisiaj dam radę - pokazała stos
papierów na biurku - Widzi pan ile tego jest? To wszystko ma być
zrobione na wczoraj: inwentaryzacja, faktury i prezentacja na wykład
profesora...
- Bardzo panią
proszę. To miało być wysłane dzisiaj.
- Dobrze, spróbuję –
Ewa wiedziała, że inaczej się go nie pozbędzie.
Długo jednak spokojem
się nie nacieszyła. Ledwo zamknęły się drzwi za doktorem Knapikiem - z wielkim
rozmachem otworzyły się znowu i z impetem wbiegła Monika. Na pierwszy rzut oka
widać było, że dziewczyna ma jakąś prośbę do swojej starszej koleżanki.
- Ewuś, Załatwisz za
mnie te faktury? Proszę... – zaczęła błagalnie
- A dzisiaj co:
solarium czy fryzjer?
- Jasiu po mnie
przyjechał.- Monika nie zauważyła sarkazmu
w głosie koleżanki - Proszę pomóż. Muszę wyjść wcześniej, on czeka na
parkingu....
- No, jak Jasiu, to
chyba nie mam wyjścia. Leć. – skapitulowała Ewa. Zawsze miała kłopoty z
asertywnością.
Po wyjściu Moniki,
pomyślała, że chyba wyczerpała dzisiaj limit na niespodziewane zdarzenia i może
sobie pozwolić na małą, relaksującą przerwę przed pracą. Kawa nie zdążyła się
jednak zaparzyć kiedy z błogiego nastroju wyrwał ją dzwonek telefonu.
- Halo……… już biegnę.
Idąc do laboratorium, Ewa po raz setny zastanawiała
się, co za idiota wymyślił drzwi otwierające się na zewnątrz wąskiego
korytarza. Kilka razy zdarzyło jej się cudem ujść cało ze zderzenia z takimi
drzwiami. Minęła grupkę mężczyzn zajętych rozmową. Z jednym z nich Ewa
dosłownie zderzyła się spojrzeniem po czym szybko uciekła wzrokiem udając, że
go nie widzi. „Dlaczego ja tak dziwnie reaguję?” – pomyślała i uświadomiła
sobie, że mimo kilkumiesięcznej znajomości z Marcinem udało im się wymienić
zaledwie kilka grzecznościowych zwrotów. Dlaczego? To dobre pytanie. W zasadzie
nie miała nigdy kłopotów z nawiązywaniem kontaktów. Z reguły wolała rozmawiać z
facetami niż kobietami. Wydawało jej się, że mężczyźni są mniej zdolni do
podstępów i intryg niż kobiety. Jednak z tym konkretnym osobnikiem rozmowa nigdy
jakoś nie wychodziła. Ewa nie miała jednak czasu o tym rozmyślać gdyż właśnie
dotarła do laboratorium Profesora.
Laboratorium znajdowało się na samym końcu piwnicznego
korytarza. Profesor, mimo podeszłego wieku, uparcie w nim przesiadywał wierząc,
że uda mu się zrealizować swoje wielkie odkrywcze plany w dziedzinie chemii.
Ewa nie bardzo się w tej tematyce orientowała i szczerze mówiąc, mało ja to
interesowało. Jednak bardzo lubiła staruszka. Dlatego zdenerwowała się widokiem
jaki zastała. Biały kitel Profesora był zachlapany krwią, a on sam siedział
bezradnie nie wiedząc co robić.
- O Matko! Profesorze
co się stało!? – Ewa już wiedziała, że krew płynie z ręki profesora
- Nic, nic. Probówka
pękła i palec mi skaleczyła. Mamy jakiś plaster w apteczce?
- Zaraz opatrzymy. A
może trzeba do lekarza, żeby zszył? – widok bezradnego staruszka budził w niej
odruchy opiekuńcze.
- Nie, nie. Wystarczy
plaster. Widzisz – właśnie zaczyna mi coś wychodzić - wskazał na aparaturę - Nie mam teraz czasu na głupoty.
- Powinien pan
profesor odpocząć – zaczęła przemawiać jak do dziecka - Wykończy nam się pan.
- Dziecko, w moim
wieku już nie ma czasu na odpoczynek. Boję się, że nie zdążę skończyć tego co
zacząłem.
- Ale czasami trzeba
też pomyśleć o sobie...
- Ja już się o sobie
namyślałem. To dobre dla młodych – w pełni usatysfakcjonowany z pierwszej
pomocy obejrzał zabandażowany palec –
Widzisz, nie trzeba lekarza. Dziękuję.
Ewa skierowała się do
drzwi.
- A pamiętałaś o
moich rachunkach?
- Jasne.
- Jak dobrze, że
jesteś. Gdyby nie ty, to dawno by mi wyłączyli prąd i wodę a telefon byłby
głuchy. Ja nie mam głowy do tego wszystkiego.
Tak niewiele brakowało, żeby dzisiaj
zdążyła wcześniej dotrzeć do przedszkola. Stało się już regułą, że Julka jest
ostatnim dzieckiem odbieranym z tej placówki. Właśnie dzisiaj myślała, że
zaskoczy pozytywnie panią przedszkolankę, a przede wszystkim, swoja córeczkę.
Niestety – los chciał inaczej. Już podbiegała do tramwaju, kiedy rozsypały jej
się dokumenty z teczki. Specjalnie zabrała pracę do domu, żeby wcześniej wyjść. I znów klapa! W szatni
zastała oczywiście śmiertelnie obrażoną Julkę. W dodatku pani przedszkolanka
też nie zamierzała jej dzisiaj odpuścić.
- Mogłabym panią na
chwilkę prosić? – „niedobrze” – przemknęło Ewie przez głowę.
- To już drugi raz w
tym tygodniu. Przedszkole zamykamy o 16 i tylko na panią musimy czekać dłużej –
głos przedszkolanki nie był miły.
- Przepraszam, to już
się nie powtórzy. Miałam kłopot z wyjściem z pracy.
- A nie może pani
poprosić kogoś o pomoc? Julka mówi, że w domu jest babcia. Mogłaby odbierać małą.
Ewa omal nie
parsknęła śmiechem na myśl o babci odbierającej Julkę.
- Spróbuję coś
zorganizować – powiedziała na odczepnego i szybko zwróciła się do córki -
Powiedz pani „do widzenia” i idziemy.
W mieszkaniu panowała atmosfera rodem z
amerykańskiego saloonu. Przy stole siedziały cztery starsze eleganckie panie
grające w karty, na stole królowała karafka z jakąś kolorową wódką, a nad tym
wszystkim kłębił się dym papierosowy. Coraz mniejsza ilość tlenu w pomieszczeniu
spowodowała nagły kaszel u jednej z biesiadniczek.
- Może otworzymy okno
Aniu? – te słowa wykrztusiła z trudem - Tyle tu dymu…
- Oszalałaś
Grażynko?! – obruszyła się Ania - Wiesz przecież, że boję się przeciągów.
Szkodzą mi na zatoki.
- To dlatego nie
wychodzisz z domu? – wtrąciła trzecia staruszka
- Nie wychodzę, bo
nie mogę się męczyć - mam słabe serce –
Anna zrobiła sobie krótką przerwę na
wypicie kieliszka wiśniówki - Mówię wam: jestem jak ten bąbel na wodzie.
Do tego ta straszna samotność...
- Nie przesadzaj.
Masz rodzinę, męża...
- Phi! – przerwała
jej – Też mi mąż. Tylko patrzy jak czmychnąć z domu. Całymi dniami przesiaduje
w tym swoim klubie szachowym. Wnuki w szkole, a Ewunia ciągle tylko w pracy i w
pracy – westchnęła - Ciężko tak
samotnemu człowiekowi na świecie...
- No to napijmy się
na pociechę. – ten sposób zabijania smutków był wyraźnie Grażynce nieobcy.
Zgodnie przechyliły kieliszki.
- Dobrze, że chociaż
wy wpadniecie do mnie od czasu do czasu. Nie ma to jak koleżanki ze starych dobrych
czasów.
- Do ciebie Aniu –
zawsze! – co do tego panie nie miały wątpliwości.
- Musimy kończyć –
pani Ania spojrzała na zegarek – Ewunia niedługo wraca z pracy. I to okno
trzeba będzie jednak otworzyć – westchnęła ciężko – Ona zawsze się złości o moje
palenie. Żałuje mi tej ostatniej przyjemności.
- To wypijmy jeszcze
po kieliszeczku na pożegnanie – Grażynka zawsze była chętna pocieszyć
przyjaciółkę.
Ewa
mijała kolejne bloki Nowej Huty, w której się urodziła i wychowała. Próbowała
się rozkoszować piękną czerwcową aurą, co nie było łatwe ponieważ taszczyła
ciężkie siatki z zakupami w obu rękach. Niestety zabrakło jej trzeciej ręki,
którą mogłaby ciągnąć swoją nadąsaną córkę. Julka była dziwnie małomówna, co
zaniepokoiło Ewę.
- Co się dzieje?
- Dlaczego tylko ja
muszę na ciebie tak długo czekać? – to nie było pytanie tylko wyrzut
- Przepraszam
kochanie. Postaram się nie spóźniać.
- Chciałabym mieć
przyjaciela – powiedziała dziewczynka po chwili namysłu
- Przecież masz masę
przyjaciółek.
- Ale chciałabym mieć
takiego tylko swojego przyjaciela. Takiego z czterema łapkami, śmiesznymi
uszkami i ogonkiem.
- Julka! – Ewa już
wiedziała dokąd zmierza ta rozmowa – tyle razy o tym rozmawiałyśmy.
- Tak wiem: za małe
mieszkanie, za dużo obowiązków i w ogóle. Jakby tatuś tu był to na pewno by mi
kupił pieska – ostatnie słowa były wyraźną pretensją do matki.
Ewa nie
odpowiedziała. Postanowiła oszczędzać siły na to co czeka ją jeszcze w domu.
Nie
zdążyła jeszcze wypakować zakupów, kiedy usłyszała głos matki dobiegający z
salonu.
- Jesteś już Ewuniu?
- Tak mamo.
- To dobrze. Może
zrobisz mi herbatkę? Ojca znowu pognało do klubu na szachy i nie ma mi kto
zrobić.
- Dobrze mamo – miała
wielką ochotę powiedzieć „nie”, jednak wieloletnie przyzwyczajenie robiło
swoje. Nie potrafiła się tej kobiecie przeciwstawić. Z Antkiem poszło jej to
łatwiej. Kiedy wbiegł rzucając na powitanie pytanie:
- Idziesz do sklepu?
Potrzebuję biały brystol na jutro – usłyszał prawidłową odpowiedź:
- Masz pieniądze i
sam kup.
- Nie mam czasu.
Idziemy z Krzyśkiem na mecz.
- Antek! – głos Ewy
nie wróżył niczego dobrego dla syna.
- No dobra, to już pójdę.
Z nadzieją na chwilę odpoczynku, weszła do
salonu, w którym królowała stara sofa z matką w niechlujnym, sprawiającym
wrażenie równie starego, szlafroku. Od razu uderzył ja smród wypalonych w tym
pokoju papierosów. Postawiła filiżankę z herbatą i szeroko otwarła okno, po
czym z wyraźną przyjemnością opadła na fotel. Żadna przyjemność nie trwa jednak
wiecznie.
- A co będzie na
obiad?
- Wątróbka. Ale daj
mi chwilę odpocząć. Padam na twarz…
- Nie rozumiem co cię
tak męczy. Ja w twoim wieku pracowałam w fabryce na trzy zmiany i miałam
jeszcze siły, żeby w domu wszystko zrobić, a nawet wyjść gdzieś wieczorem z
koleżankami. Powinnaś się cieszyć, że masz taką lekką pracę. Inne kobiety...
Ewa, znając na pamięć
dalszy ciąg tego monologu, pozwoliła sobie na chwilę „odpłynąć” na kwiecistą
łąkę pełną motyli. Niestety łąka nie była dzisiaj dla niej. Z zamyślenia
wyrwały ją znajome słowa.
- … powinnaś…
- Wiem! – cieszyć
się. Ależ mamo – ja cały czas nic innego nie robię! – Ewa poczuła nieodpartą
chęć pobycia w samotności - Idę się cieszyć gotując obiad – Kuchnia stała się
ostatnio jej azylem.
Gdyby słyszała rozmowę Julki z koleżankami,
pewnie przybyłby jej kolejny powód do zmartwień. Na szczęście z okna kuchni
było jedynie widać jak dziewczynki zwisają głowami w dół z drabinek.
- Ja jadę do Tunezji.
Samolotem w głosie Sandry słychac było chęć zaimponowania.
- Fajnie masz. My
jedziemy tylko do Włoch samochodem. Byliśmy tam już w zeszłym roku – dodała
Alicja znudzonym tonem – A ty Julka?
- Ja pojadę do
Ameryki! Tatuś po nas przyjedzie.
- Jula – ostre słowa
Antka przerwały jej przechwałki - złaź stamtąd bo ci cała krew spłynie do
głowy! – jak na rozkaz wszystkie trzy dziewczynki natychmiast zeskoczyły z
drabinek – Chodź na obiad!
Nadąsana, posłuchała
jednak starszego brata i posłusznie poszła za nim w stronę domu.
- Antek, a dlaczego
tata do nas nie przyjeżdża?
- A bo ja wiem? –
odburknął
- Ale kiedyś
przyjedzie i nas zabierze?
- Może… - wkurzały go
te jej dziecinne pytania. Nie miał ochoty rozwijać tematu, bądź co bądź dla
niego równie nieprzyjemnego. Mała najwyraźniej postanowiła nie dawać za
wygraną.
- A pamiętasz go?
- No pewnie.
- Bo ja – wcale.
Byłam malutka jak wyjechał. A jaki on jest?
Teraz już przegięła.
Należało jak najszybciej zakończyć ten kłopotliwy temat.
- Jak przyjedzie to
sama zobaczysz. Chodź szybciej.
Czas posiłków w tym domu przeważnie był
czasem wielkiego chaosu, który powodowały głównie dzieci zabawnie mówiące każdy
na swój temat jednocześnie. Przeciwwagą tej wesołości była wiecznie
niezadowolona babcia i cicho siedzący obok niej dziadek, który zjawiał się w
domu z reguły podczas posiłków, resztę dnia spędzając głownie w klubie
szachowym. W przeszłości bywało całkiem inaczej – jego żona była wesołą i miłą
kobietą. No, ale w końcu nic nie trwa wiecznie.
- Co ta wątróbka taka
spalona? Zęby można połamać – w typowy dla siebie sposób rozpoczęła rozmowę
matka.
- A Marta jedzie do
Tunezji. Samolotem – Julka nieświadomie przyszła mamie z pomocą.
- Mówi się „leci” a
nie „jedzie” – poprawił siostrę Antek.
- Mamo, a on się
wymądrza.
- Raczej „poleci”...
– odpowiedziała córce Ewa, zupełnie jakby kwestia językowa była tutaj
najważniejsza. To na chwile uspokoiło dziewczynkę. Jednak nie na długo,
ponieważ po chwili rzuciła prawdziwą bombę,
- A kiedy wreszcie
przyjedzie tata?
- A dlaczego o to
pytasz? – po chwili ogólnej konsternacji, odpowiedziała pytaniem Ewa.
- Chyba wolno mi
spytać?
- Ja to ci się dziwię
Ewuniu – matka widocznie uznała ten
moment za idealny na wtrącenie swojego zdania - Miałaś takiego wspaniałego
męża. Był taki przystojny. Powinnaś się cieszyć, że taki skarb ci się trafił. A
ty go samego do Ameryki puściłaś. Ty wiesz ile tam bab mogło na niego polecieć?
- Nie przy
dzieciach... – ojciec, niezbyt wierząc w swoje siły, próbował wesprzeć córkę.
- Przecież to był
mamy pomysł! To mama wymyśliła, że Darek tam zarobi na mieszkanie dla nas! –
nie wytrzymała Ewa. Jej wybuch wstrzymał chwilowo rozmowę i przez chwile
słychać było tylko odgłosy spożywania posiłku. Matka chyba jednak nie lubiła
jeść w ciszy.
- Czemu nie jesz
kochanie?
- Straciłam apetyt! –
Ewa nie potrafiła już być grzeczna i wyszła szybko z pokoju.
- Nie rozumiem co tą
dziewczynę ugryzło. Czy ktoś będzie jadł jej wątróbkę? – już jej nie
przeszkadzało, że jest przypalona.
Nigdy nie przypuszczała, że tak polubi
jazdę tramwajem. Teraz, kiedy jest to jedyny czas i miejsce na spotkania z
Gośką, nie przeszkadza jej tłum ludzi dookoła. Za czasów studenckich przeżyły
wiele wspólnych wypadów i imprez. Teraz Ewa nawet o tym nie myśli. Za dużo ma
na głowie. Ale poranna rozmowa z przyjaciółką stanowi chwilę odprężenia.
Idealnie byłoby gdyby jeszcze ten facet obok nie chuchał prosto na nie swoim
oddechem –pamiątką po nocnej imprezie.
- Naprawdę, powinnaś
coś dla siebie zrobić. Kiedy ostatnio byłaś u kosmetyczki albo w kinie? – Ewa
pomyślała, że to jednak nie jest dobry początek dnia.
- Wiesz, że nie mogę.
- Niby dlaczego?
- Niby dlatego, że ja
i bez kina ledwo nadążam: z pracy do przedszkola, z przedszkola do domu,
zakupy, pranie, gotowanie. Kiedy według ciebie miałabym jeszcze iść do kina?
- Na przykład dzisiaj
wieczorem. Akurat jest premiera świetnej komedii romantycznej. Trochę się
pośmiejemy, trochę popłaczemy...
- Płakać to ja mogę
bez wychodzenia z domu…
Chuchający na nie
facet nagle się ożywił i postanowił wtrącić swoje skromne zdanie.
- Pani koleżanka ma
rację...
Gośka ucieszyła się,
że ma sprzymierzeńca
- O widzisz?
- Ja też mam dzisiaj
wolny wieczór. Może pójdziemy we trójkę? – facet wyjawił swoje plany.
Gośka i Ewa spojrzały
na niego zdziwione, po czym parsknęły śmiechem.
- A pan może jest
kobietą?
- Kobietą? – zdziwił
się.
- Bo to ma być babski
wieczór – uświadomiła go Gośka
Lekko obrażony,
odwrócił się od nich tyłem. Gosia jednak nie dawała za wygraną.
- Mówię ci - zostaw
to wszystko i chodź ze mną. Przecież ty niedługo zwariujesz.
- Bardzo możliwe, ale
nie mogę, naprawdę. Obiecuję, że się kiedyś wybierzemy, ale nie dzisiaj.
- Obiecujesz mi od
kilku lat. Jakby co, to znasz mój numer. Pa!
Patrząc na
wysiadającą przyjaciółkę, Ewa pomyślała, że czasami trochę jej zazdrości. Może
zrobiła błąd wychodząc za mąż? Ale zaraz stwierdziła, że jako matce dwójki
dzieci nie wypada jej tak myśleć.
Obrażony wcześniej
facet odwrócił się do niej i zaproponował:
- To może wybierzemy
się we dwoje do tego kina?
Najwyraźniej tego dnia zarówno jazda do
pracy, jak i powrót z niej miały mieć nietypowy przebieg. Ewa się trochę
zdziwiła, kiedy przy drzwiach wyjściowych podszedł do niej Marcin, twierdząc,
że idą w tym samym kierunku i może ją kawałek odprowadzić. Jej zdziwienie nie
było bezpodstawne – w końcu dobrze widziała, że jego samochód stoi na parkingu
przed budynkiem. Wyczuła, że facet chce coś jej powiedzieć i przychodzi mu to z
trudem. Omal nie parsknęła śmiechem, kiedy w końcu się odezwał.
- Ładna dzisiaj
pogoda, prawda?
- Ładna.
- Zapowiada się
piękny tydzień.
- Chyba tak…
- A jeszcze wczoraj
mówili o deszczu…
- To cześć! Miło się
rozmawiało
Ewa szybko wskoczyła
do zatłoczonego tramwaju zostawiając Marcina na przystanku. Chętnie by z nim
dłużej porozmawiała, ale nie bardzo wiedziała o czym. On jest jakiś dziwny. Niby
ma opinię kobieciarza, a słowa nie może wydukać. Jak on te wszystkie baby podrywa?
Na milczenie? Na szczęście ona nie musi sobie tym głowy zawracać. Miała dość
swoich problemów.
„Ciekawe dlaczego ludzie nie wymyślili jeszcze jednorazowych
ubrań? Moje życie w połowie składa się z prania, wieszania, zdejmowania,
prasowania i układania w szafie. I tak bez przerwy. Błagam! Niech ktoś mnie
czasami wyręczy!” Na nic nie
zdał się jednak ten wykrzyknik, ponieważ Ewa nie odważyła się swych żądań głośno powiedzieć. Były to tylko jej skryte
myśli, które nawiedziły ją podczas układania wypranych rzeczy w szafie. Spod
stosu równo ułożonych ubrań wyjęła, niegdyś głęboko schowany, album. Jego
oglądanie jest zbyt bolesne. Przypomina, że kiedyś komuś zaufała, mieli wspólne
marzenia i cele. Gdzie to się podziało? Czy ta uśmiechnięta dwudziestolatka, w
dżinsach i rozciągniętym swetrze, otoczona grupką przyjaciół, to naprawdę ona?
Czy te wakacje nad Soliną naprawdę kiedyś miały miejsce? Może to tylko jej
wyobraźnia? Te zdjęcia to chyba dowód, że nie? Tak musiało kiedyś być. Ewa
uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Uśmiech szybko jednak zniknął z jej
twarzy. Z hukiem otwarto drzwi i Ewa ujrzała nieszczęśliwą Julkę.
- Ja w tym nie pójdę
do przedszkola! – pokazała poplamiona bluzkę.
- Spróbujemy wyprać
jeszcze raz, to jest tylko bluzka – nie ma się czym martwić.
- Ale to moja
ulubiona bluzka! – nie dawała za wygrana dziewczynka.
- Mamo! Potrzebuję na
jutro nowy cyrkiel! Zrób coś bo sklepy już zamknięte! – Antek dał o sobie znać
z pokoju dziecięcego. Ewy zupełnie nie zdziwiły już słowa matki wykrzyczane z salonu:
- Ewuniu dlaczego nie
kupiłaś „Tele Tygodnia”? Wiesz, że lubię sobie poczytać przed snem.
Chwilę posiedziała
jeszcze na podłodze, po czym szybko wystukała numer w telefonie.
- Gośka?...To o
której zaczyna się seans?
Tego co nastąpiło
tego wieczora rodzice Ewy się na pewno nie spodziewali. W progu ich pokoju
stanęła córka i spokojnie oświadczyła:
- Kolację musicie
zrobić sami – idę do kina.
Matka struchlała z
wrażenia i zrobiła wielkie oczy. Ojciec spojrzał na córkę znad okularów i
ciepło się uśmiechnął. Dzieci stanęły w progu swojego pokoju zdziwione.
- Jak to do kina? –
odzyskała głos matka.
- Normalnie. Jeżeli
nie pamiętasz – kino to takie miejsce, w którym wyświetla się filmy po to, żeby
ludzie nie siedzieli ciągle przed telewizorem.
Ewa spokojnie wyszła
z mieszkania zostawiając zdziwiona rodzinę.
- Coś złego dzieje
się z tą dziewczyną. Ostatnio jest jakaś dziwna... – matka nie powstrzymała się
od komentarza.
Nie wiadomo jak wydarzenia potoczyły by się, gdyby Ewa wiedziała, że właśnie na płycie lotniska w Balicach wylądował samolot z jej mężem na pokładzie. Ewa jednak o tym nie miała pojęcia i dlatego jej plany wyjazdowe nie zostały zakłócone. Siedziała właśnie za kierownicą maluszka w połowie wypełnionego bagażami, a w drugiej połowie – dziećmi. Pomachała na pożegnanie ojcu stojącemu na balkonie oraz matce udającej, że jej nie ma w oknie kuchennym i ruszyła na swoją wakacyjną przygodę. Dzieci, w przeciwieństwie do mamy, wcale nie były w siódmym niebie. Próbowały się stać niewidoczne między tobołkami i plecakami.
W tym miejscu muszę przeprosić czytelników i przyznać się do "wpadki". Coś mi się pomieszało i pomyliłam imiona bohaterów. Marcin i Michał to ta sama postać. Zdaje się, że poprawiłam już ten błąd w tekście, a jeżeli nie, to zrobię to w miarę wolnego czasu.
Ciepły letni wieczór
na krakowskiej starówce jest przyjemnością samą w sobie. Ewa pomyślała sobie,
że mógłby trwać wiecznie. Wokół panuje miły, beztroski gwar. Nie chce się
wracać do domu. Tak dobrze było spacerować z przyjaciółką i swobodnie sobie
gawędzić.
- Szliście 10 minut i
nie odezwał się ani słowem?
- No prawie. Nie wiem
– może jest taki nieśmiały? Ale miły...
- Skąd wiesz, skoro
się nie odezwał.
Ewa chwilę się
zastanowiła
- Pracujemy razem od
prawie dwóch lat. Trochę go znam.
- Przystojny?
- No wiesz? Przecież
mam męża. - udała oburzoną
- Bardzo śmieszne.
- Wiesz? Darek miał
zawsze „świetną gadkę”. Marcin mało mówi, ale czuję, że to by mi nawet nie
przeszkadzało. Politycy też dużo mówią i obiecują, a przecież mało kto im
wierzy.
Dziewczyny szły
chwile w milczeniu, które przerwała Gośka
- Warto było wyrwać
się z domu?
- Sama nie wiem.
Czuje się jak mała dziewczynka – byłam niegrzeczna wobec matki i boję się bury
po powrocie.
- Ja myślę, że ty
masz za duże poczucie obowiązku. Przecież ty nie jesteś niezastąpiona. Popuść
sobie tę smycz bo się na niej udusisz... Skoczymy na piwo? Tu niedaleko jest
taki pub gdzie bywa „trochę starsza młodzież”.
Ewa pomyślała chwilę
o domu, dzieciach, rodzicach. Miała ochotę posiedzieć w pubie, ale wiedziała,
że nie potrafiłaby być swobodna. Poczucie obowiązku wobec rodziny, będzie ją
paraliżowało.
- Nie mogę. Muszę
zobaczyć co się dzieje w domu.
- Wiesz co? – Gośka,
mimo wieloletniej przyjaźni, czasami miała dość Ewy - Twoja choroba jest chyba
nieuleczalna! – przyjaźń jednak zwyciężyła - No dobra, chodź odprowadzę cię
kawałek.
W Ewie tego wieczora
jednak coś się przełamało. Zaczęła zadziwiać swoja rodzinę coraz to nowymi
pomysłami. Już następnego dnia matka na własne oczy ujrzała efekt.
Niecierpliwie czekała w kuchni na powrót córki z pracy. Nie mogła się doczekać,
żeby podzielić się wieściami.
- Córciu, nie
uwierzysz co dzisiaj widziałam! – aż kipiała chęcią opowiadania
- Kosmitów?
- Nie żartuj sobie.
Widziałam jak kradli twój samochód!
Ewa nie wytrzymała i
parsknęła śmiechem na myśl o złodziejach kradnących jej zdezelowanego malucha.
- To jednak musieli
być kosmici.
- Najpierw chciałam
zadzwonić na policję. – Matka nie dawała za wygraną - Ale pomyślałam, że
właściwie po co? W ten sposób uniknęłaś tylko kosztów bo przecież kiedyś
musiałabyś zapłacić za wywiezienie go na złom.
Patrzała na córkę
spodziewając się wdzięczności za ten przebiegły plan. Nie doczekała się.
- Dzięki za troskę,
ale muszę cię zmartwić. To ja kazałam „maluszka” wywieźć. I wcale nie na złom,
tylko do warsztatu.
Postawiła na stole
siatki z zakupami i wyszła zostawiając rozczarowana matkę w kuchni.
- To musi być
zapowiedź jakiejś choroby... – skomentowała po swojemu pani Anna.
Nadszedł
wreszcie długo oczekiwany dzień. Ewa doskonale pamiętała z dzieciństwa uczucie
radości spowodowane rozpoczynającymi się wakacjami. Stały teraz z Gosią w szkolnej
auli wypatrując swoich pociech wśród wywoływanych uczniów. Uroczystość była
nieco nudna więc część mam postanowiła pochwalić się swoimi wakacyjnymi
planami. Stan ich opalenizny (zapewne zasługa solarium) nie wskazywał na
konieczność dodatkowych kąpieli słonecznych. Chyba jednak czuły się blado,
ponieważ pałały wyraźną chęcią leżenia na gorącym piasku.
- Tylko Morze
Śródziemne. Nie jest daleko, a pogoda pewna zaczęła tleniona blondynka z
prostowanymi włosami.
- Mój mąż mówi, że w
Polsce już się nie opłaca. Jedziemy do Egiptu – z wyrazem wyższości w oczach
wtrąciła druga – dziwnie podobna do tej pierwszej.
- Nam już się to
wszystko znudziło – odparowała trzecia pani - Mój mąż załatwił bardzo korzystny
wyjazd „last minute” do Indonezji.
- Ciekawe czy były
kiedyś nad Soliną? – szepnęła Ewa do gosinego ucha.
- Dlaczego nad
Soliną?
- Nie wiem. Tak mi
wpadło do głowy..
- No coś ty, nie
słyszałaś, że Europa jest nudna? Poza tym – pogoda niepewna.
Parsknęły
spontanicznym śmiechem, na co tlenione mamy zareagowały zdziwieniem połączonym
z oburzeniem. Chyba wyczuły, że stały się obiektem drwin i postanowiły ignorować
te dwie dziwnie rozbawione kobiety.
- A tak na serio –
masz jakiś pomysł na wakacje?
- Jaki ja mogę mieć
pomysł? Z moją pensją i przy wszystkich obowiązkach...
- Czyli nic nowego.
Dziewczyno! Czy ty nie widzisz, że stałaś się niewolnikiem!
Ostatnie zdanie Gosia
powiedziała trochę zbyt głośno i na Ewę zwróciły się zaciekawione spojrzenia
sąsiadów.
- Najważniejsze, że
dzieci wyjadą. Siostra Darka już na nie czeka. Dobrze, że mieszka w Ustce –
przynajmniej nawdychają się jodu...
- Ona też nie ma
wieści od Dareczka? – powiedział Gosia z przekąsem
Ewa zakręciła
przecząco głową.
- O patrz – teraz
wołają Antka – zmieniła szybko temat.
-
Może pójdziemy na lody? Chłopakom się chyba należą ...- Faktycznie, Gośka miała
rację. Świadectw swoich dzieci nie musiały się wstydzić. Antek z Krzyśkiem
zasłużyli sobie na więcej niż lody.
- Ja nie mogę, ale
może zabierzecie Antka?
- A ty dlaczego nie
możesz? – Gosia doskonale znała odpowiedź, jednak nie zamierzała Ewce
„odpuścić”
- Obiecałam mamie, że
szybko wrócę. Skończyły jej się krople na serce i muszę kupić po drodze.
- Oczywiście... A ojciec nie mógł jej kupić?
- Od rana gra w
szachy na jakichś zawodach.
- Chodź Antek, założę
się, że gdyby twoja mama żyła w czasach niewolnictwa to nawet amerykańska
ustawa abolicyjna by jej nie uwolniła. Nie potrafiłaby żyć na wolności.
Antek spojrzał tylko
z wyrzutem na matkę, która zrezygnowana rzuciła na odchodnem:
- Bardzo śmieszne.
Bawcie się dobrze.
Antek
wrócił do domu z wyraźnymi śladami lodów na białej koszuli. Spuszczony na
kwintę nos zaniepokoił jednak matkę.
- Ej, no co jest?
- Nic.
- No przecież widzę.
A gdzie indiański taniec szczęścia? Antek – wakacje się zaczęły!
- No i?
- Co się dzieje?
Laba, słońce, luz, a ty się nie
cieszysz?!
- Cieszę się....
ale...
- CO?
- Znów będę siedział
u ciotki, a ty w pracy. Ta Ustka już mi bokiem wychodzi. Ile lat pod rząd można
jeździć w to samo miejsce? Wszyscy kumple wyjeżdżają z rodzicami, a ty nigdy
nie masz dla nas czasu. I co? Mam wiecznie lepić z siostrą babki z piasku?
- Ha! I tu cię
zaskoczę – Ewa chciała jak najszybciej pocieszyć smutnego syna. Widząc jego
zaintrygowana minę, podeszła do okna gestem przywołując Antka
- Wiesz co to jest? –
pokazała na „maluszka”, który zdążył już wrócić z warsztatu.
- No wiem – nasz grat.
- To jest samochód,
który zawiezie nas na wakacje jakich jeszcze nie mieliśmy.
Antek niezbyt wybrednym gestem postukał się w
czoło
- Mama wyluzuj. Chyba
słońce za mocno świeci.
Z Antkiem nie poszło jej najlepiej. Miała nadzieję, że rozmowa z Profesorem będzie przyjemniejsza. Staruszek najwyraźniej się przeraził.
- Ale jak to? Auć! – probówka pękła i z palca zaczęła sączyć się krew.
- Pan profesor też powinien – Ewa z wprawą opatrywała ranę - palce by sobie podleczył przy okazji bo ostatnio całą apteczkę zużyliśmy
- Ależ dziecko, mówiłem ci przecież...
- Wiem, wiem – nie ma pan profesor czasu.
- Właśnie. To ile dni potrzebujesz?
- Miesiąc…
- Ile?! – Profesor omal nie ścisnął z wrażenia kolejnej probówki
- Miesiąc – Ewa powtórzyła pewniejszym tonem.
- A jak ja sobie poradzę?
- Świetnie sobie pan poradzi. W razie czego jest jeszcze Monika. Ona orientuje się we wszystkim.
- Ale czy to jest konieczne? – upór staruszka przypominał nieco zachowanie dziecka.
- Panie profesorze – ton Ewy brzmiał wojowniczo - od pięciu lat nie byłam na porządnym urlopie. Chyba coś mi się należy?
Profesor jakby się przestraszył jej ostrej wypowiedzi.
- No już dobrze, jak musisz. Muszę tylko uważać, żeby się w tym czasie nie skaleczyć bo nikt tak ładnie nie opatruje palców.
Uff! Jedna sprawa załatwiona. Została jeszcze jedna, niestety najtrudniejsza rozmowa. Ale trzeba w końcu wziąć byka za rogi.
Najpierw poczekała aż dzieciaki pozasypiają. Zaparzyła dzbanek herbaty i usiadła w salonie obok ojca, który cichutko siedział nad swoimi szachami. Ewa zebrała się na odwagę i w końcu postanowiła przerwać pani Annie oglądanie skomplikowanych losów bohaterów argentyńskiej telenoweli.
- Pojutrze wyjeżdżam z dziećmi na wakacje – rzuciła swoją bombę.
- Jak to? Dokąd i za co? – w jednej krótkiej wypowiedzi matce udało się umieścić trzy pytania.
- Tak to. Nad Solinę. A pieniądze przecież mam na lokacie – Ewa wyczerpująco odpowiedziała na wszystkie pytania
- Przecież miały być na mieszkanie!
- Mamo, to co tam jest, starczyłoby może na meblościankę. Przecież wiesz, że Darek przysyłał tylko przez 3 miesiące. Od 4 lat nie widać ani jego, ani pieniędzy. Powiedz – na co mam czekać?!
- Ale przecież przysyła kartki – pani Anna próbowała obronić zięcia.
- Przysyła, żebyśmy wiedzieli, że żyje. Nie oszukujmy się – on już dawno o nas zapomniał. Nie zamierzam tracić życia na czekanie. Nie nadaje się na Penelopę!
- Ale przecież ja sobie sama nie poradzę. Kto mi pomoże w domu, kto mi poda szklankę herbaty? Przecież.... – matka wysunęła argumenty, które jeszcze niedawno pewnie by podziałały. Jednak nie dzisiaj. Ewa była na nie przygotowana.
- Nie martw się. O wszystkim pomyślałam. Rozmawiałam z twoimi przyjaciółkami i one będą ci pomagać. Przecież to tylko wakacje. Będą przychodziły na zmianę i gotowały obiad. Tatuś może robić zakupy... Nic się nie zmieni przecież.
Ojciec podniósł oczy znad szach i posłał córce ciepły uśmiech.
- No tak, z nami starymi to już nikt się nie liczy – matka nie dawała za wygraną. Ewa była coraz bardziej zła.
- Mamo, przecież ja mam już 33 lata. Chyba mam prawo wyjechać bez zgody rodziców. Nie możesz chyba powiedzieć, ze się tobą nie zajmuję. To mają być tylko wakacje!! I moja decyzja jest nieodwołalna!
Energiczne trzaśnięcie drzwiami ostatecznie zamknęło dyskusję.
- Jakby w nią diabeł wstąpił. Ja muszę chyba porozmawiać z doktorem Marciniakiem. Może by jej jakieś pigułki zapisał... – matka zawsze musiała mieć ostatnie zdanie.
Jakież
było zdziwienie Antka kiedy rano spojrzał przez okno i zobaczył dziadka nerwowo
wyglądającego zza śmietnikowego murku. Zegar wyraźnie pokazywał 6:10. Dziadek,
odkąd przeszedł na emeryturę, nie wstawał nigdy przed ósmą. Najwyraźniej coś
kombinował.
Jeszcze
bardziej zdziwiona była Ewa, kiedy nagle zza śmietnika wyskoczyła męska postać
z wiaderkiem po śmieciach, a w postaci tej rozpoznała własnego ojca.
-
Tatuś?! A co ty tak wcześnie wstałeś?
- Cześć
córciu. Porozmawiać chciałem, a w domu to wiesz. Nie muszę ci chyba
tłumaczyć....
- Nie
musisz... – Ewa pokiwała ze zrozumieniem głową. Oj, jak dobrze go rozumiała.
- Wiesz
jak się ucieszyłem wczoraj kiedy mówiłaś o tych wakacjach?
- Jakoś
nie zauważyłam twojego entuzjazmu...
- Nie
chciałem przy mamie, wiesz jaka ona jest...
- Wiem,
wiem. Powinna się cieszyć, że ma ciebie. Kurcze, zauważyłeś, że już mówię tak
jak ona?
Ojciec
odpowiedział uśmiechem.
- To
może odprowadzę cię na tramwaj?
Nie
zdawali sobie sprawy, że zdziwiona tego ranka była również, stojąca w kuchennym
oknie, pani Anna, której oczom ukazał się widok męża idącego z córką pod rękę i
wesoło wymachującego kubełkiem na śmieci.
- Jak
usłyszałem, że jedziesz w Bieszczady, to pomyślałem, że to musi być
przeznaczenie – ojciec zaczął tajemniczo.
-
Przeznaczenie..?
-
Przynajmniej ty mi nie przerywaj... Widzisz, czterdzieści lat temu ludzie z
całej Polski przyjeżdżali do Nowej Huty, żeby szukać nowego lepszego życia.
- Ale
co to ma wspólnego z moimi wakacjami?
-
Przestań przerywać bo robisz się podobna do swojej matki – postraszył ojciec -
Otóż my z Anią, to znaczy twoją mamą, też tu przywędrowaliśmy. Właściwie to
uciekliśmy ze swojej wsi. Zostawiliśmy tam mamę Ani czyli twoją babcię, która
zmarła jeszcze zanim się urodziłaś. Zostawiła dom, który formalnie jest
własnością naszej rodziny. Nie wiem czy jeszcze stoi, ale właśnie jest okazja,
żeby to sprawdzić bo to jest po drodze nad Solinę.
- Ale
dlaczego nigdy o tym nie słyszałam?
- Twoja
matka zawsze się wstydziła, że pochodzi ze wsi.
Ojciec
wyjął z kieszeni wymiętą kartkę i podał córce.
- Tutaj
narysowałem mapkę. Dojazd jest trochę skomplikowany, ale wierzę w twoją
inteligencję. Ja już pewnie w życiu nigdzie się nie wybiorę. Ale ty nie zmarnuj
swojego życia... Aha, tutaj mam trochę zaskórniaków. Weź je, przynajmniej będę
wiedział, że zostały dobrze wydane – wcisnął Ewie do ręki zwitek banknotów.
Wzruszenie odebrało jej mowę i pozwoliło jedynie na przytulenie się do ojca.
-
Dziękuję tato – udało jej się wydusić.
- Za
tych kilka złotych?
- Za
dobre słowo....
Marcin
był człowiekiem w tak zwanym wieku średnim. Skończył właśnie 40 lat i zaczął
zastanawiać się nad sensem swojego życia. Uświadomił sobie, że właściwie
niczego w nim nie osiągnął. Owszem,
zrobił habilitacje i rodzice byli bardzo z tego dumni, ale praca to jednak nie
wszystko. Nie da się nią zapełnić całego życia – jego część zawsze będzie
pusta. Nie był wcale jakimś brzydalem.
Wręcz przeciwnie – studentki wzdychały do swojego wykładowcy. Dojrzałe kobiety
też. Marcin potrafił ten fakt doskonale i okrutnie wykorzystać. Przyczyną tego
okrucieństwa były wydarzenia sprzed lat. Jego serce zostało bardzo boleśnie
zranione. Na tyle mocno, że postanowił
nie angażować się w żaden związek. To
miała być taka jego zemsta na rodzaju żeńskim za doznane krzywdy. Pewnego
pięknego dnia przyszło mu jednak zweryfikować swój życiowy plan. Było to
dokładnie wtedy, kiedy wszedł przypadkiem do
sekretariatu zakładu w którym właśnie zaczął pracę. Spotkał tam kobietę zupełnie
inną od wszystkich. Takie przynajmniej odniósł wrażenie. No bo jak wytłumaczyć
fakt, że on – nie mający kłopotów z podrywaniem, zacukał się na amen. Żadna
kobieta nie spowodowała jeszcze u niego takiego stanu onieśmielenia. Nawet
Joanna, o której starał się od 15 lat zapomnieć. Właściwie to, im dłużej
przyglądał się Ewie (bo tak miało na imię owo zjawisko), tym
wspomnienie Aśki stawało się bardziej mgliste i niewyraźne. Słowo „Przyglądał
się” jest jak najbardziej na miejscu, ponieważ Marcin poprzestał na obserwacji.
Z jednej strony chciał się najpierw upewnić czy chce ją lepiej poznać, z
drugiej strony strasznie go onieśmielała. Teraz właśnie stał przed drzwiami
sekretariatu z mocnym postanowieniem skończenia z tym onieśmieleniem. Ułożył
sobie dokładnie co będzie mówił. Nacisnął zdecydowanie klamkę po czym sytuacja
zbiła go nieco z tropu. Biurko Ewy było puste. Przy drugim siedziała Monika
piłując paznokcie.
- Co
się stało? Wygląda pan jakby ducha zobaczył. Tak źle wyglądam? – wyjęła małe
lusterko z szuflady, żeby sprawdzić stan swojej urody.
- Ja...
– na tę okoliczność mowy sobie nie przygotował.
- Tak?
– głos Moniki stał się zalotny. W Końcu ten facet to przystojniak. W dodatku
podobno wolny.
-
Chciałem...
-
Pewnie ma pan sprawę do Ewy.
-
Właśnie – odpowiedział z wyraźną ulgą.
-
Niestety – urlop. Ale ja mogę pomóc.
-
Jak.., jak to – urlop?
- No
normalnie. Są wakacje i ludzie wyjeżdżają. To takie dziwne?
-
Wyjeżdżają... aha... A gdzie ona mieszka?
- Tego
nie wiem, ale mam numer jej komórki...
-
Nie... to nie jest rozmowa na telefon.
-
Musiałby pan spróbować w kadrach wyciągnąć jej adres – poradziła życzliwie
Monika
-
Aha... spróbuję.
Wyszedł,
niezbyt grzecznie, bez pożegnania.
Nie wiadomo jak wydarzenia potoczyły by się, gdyby Ewa wiedziała, że właśnie na płycie lotniska w Balicach wylądował samolot z jej mężem na pokładzie. Ewa jednak o tym nie miała pojęcia i dlatego jej plany wyjazdowe nie zostały zakłócone. Siedziała właśnie za kierownicą maluszka w połowie wypełnionego bagażami, a w drugiej połowie – dziećmi. Pomachała na pożegnanie ojcu stojącemu na balkonie oraz matce udającej, że jej nie ma w oknie kuchennym i ruszyła na swoją wakacyjną przygodę. Dzieci, w przeciwieństwie do mamy, wcale nie były w siódmym niebie. Próbowały się stać niewidoczne między tobołkami i plecakami.
-
Powiedzcie mi kiedy wyjedziemy z osiedla – głos Antka miał błagalny ton.
- Aż
tak źle?
- Jak
się kumple w szkole dowiedzą to nie będę miał życia.
- Mam
to samo – nie wiadomo dlaczego Julka mówiła szeptem - żeby mnie tylko Marta nie
widziała. Ona na wakacje pojedzie samolotem.
-
Poleci – odruchowo poprawił Antek
-
Właśnie...- zgodziła się dziewczynka.
Kiedy
wyjechali z osiedla sytuacja nieco się poprawiła. Dzieciaki wyszły z ukrycia i
zajęły się swoimi sprawami. To znaczy – Antek konsolą z grami, a Julka –
telefonem. Nie zmieniły tego usilne starania Ewy, żeby zainteresować je pięknem
krajobrazu za oknem. Co najwyżej udało jej się nakłonić dzieciaki do
podniesienia wzroku na ułamek sekundy. Miała nadzieje, że kiedy dotrą na miejsce,
smarkacze okażą więcej zainteresowania.
Dokładnie w czasie kiedy maluszek toczył
się gdzieś w okolicy Tarnowa, przed blokiem w Nowej Hucie zatrzymał się
samochód Marcina. Mężczyzna, używając swego uroku osobistego, pod adresem pań w
kadrach, zdobył karteczkę z adresem Ewy. Postanowił w końcu wziąć sprawy w
swoje ręce i z bukietem tulipanów ruszył pod drzwi wybranki. Miał nadzieję, że
uda się ją namówić na wieczorne wyjście do Piwnicy pod Baranami.
W drzwiach
jednak, zamiast Ewy, ujrzał zdegustowaną starszą panią z papierosem w ustach.
Skutecznie popsuło mu to cały plan działania. Pani Anna, widząc wahanie
przystojnego gościa, postanowiła zacząć rozmowę.
- Pan
do kogo?
- Ja...
szukam Ewy Zbierskiej. Jestem jej kolegą z pracy. Podobno tutaj mieszka.
-
Owszem, mieszka tutaj, ale nie ma jej.
- Nie
ma...? – Marcin był wyraźnie zmartwiony
- Ja
też się dziwię. Żeby zostawić chorą matkę na pastwę losu i pojechać sobie nie
wiadomo gdzie? – zaciągnęła się papierosem - ... Trzeba nie mieć serca...
- To
dla pani – podał starszej pani bukiet - Do widzenia.
Już był
przy samochodzie, kiedy zaatakował go staruszek z kubełkiem na śmieci.
- Halo,
niech pan poczeka! Możemy chwilę pogadać? –rozejrzał się na boki przestraszony
- Ale nie tutaj. Chodźmy za śmietnik - Pan szuka mojej córki?
-
Córki?... Aaa – znaczy Ewy? Tak.
- A po
co pan jej szuka?
-
Chciałem jej powiedzieć coś ważnego – peszyły go takie pytania. Jednak poczuł
jakąś nić sympatii do tego człowieka.
-
Bardzo panu zależy, żeby ją zobaczyć?
-
Bardzo!
Ojciec
Ewy przyjrzał mu się uważnie.
-
Dobrze panu z oczu patrzy, więc powiem gdzie pojechała. Odwróć się pan.
- Po
co? – Marcin się zdziwił
-
Potrzebuję pleców.
-
Czego??
-
Pleców.
Używając
lekkiej przemocy odwrócił mężczyznę, przyłożył kartkę do jego pleców i zaczął
coś szkicować.
- No,
masz pan tutaj mapkę. Ewa pojechała w Bieszczady. W Sanoku trzeba wyjechać na
Lesko, później na Ustrzyki, a dalej mapka poprowadzi.
Na
najmniejszej stacji benzynowej jaką Ewa w życiu widziała, zatankowała do
pełna. Kupiła trochę batonów i baterie do konsoli Antka. Niestety, zasięgu
telefonii komórkowej dla zrozpaczonej Julki nie dało się kupić. Dzieciaki
marudziły coraz bardziej, a ona straciła orientację i nie wiedziała w którą
drogę skręcić. Zaczęła wątpić w sens tej wycieczki. Może trzeba było od razu
nad Solinę pojechać? Pracownik stacji powinien znać okolicę.
- Może
pomógłby mi pan? Trochę się zgubiłam. Szukam tego miejsca – pokazała mapkę.
Sprzedawca
spojrzał na kartkę, potem na Ewę i znów na kartkę.
-
Przecież to wymarła wieś. Po co tam jechać?
- Jak
to - wymarła? Nikt tam nie mieszka?
- Kilku
staruszków i jeden Józek od Antczaków. Ale on jest trochę nie tego - gestem
zasugerował, że Józek jest niespełna rozumu - Chyba, że pani do rodziny jedzie?
- W
pewnym sensie. To co? Pokaże mi pan drogę?
-
Pewnie.
Pani Anna prędzej ducha by się spodziewała
zobaczyć niż swojego zięcia Darka. Bez żadnej przesady. Toteż, kiedy otwarła
drzwi, omal zawału nie dostała.
- Daruś?!
Zięć
marnotrawny został przyjęty jak książę. Teściowa, cudownie odmieniona ze
schorowanej starszej pani w szlafroku w podstarzałego wampa w zwiewnej
sukience, biegała wokół stołu podsuwając mu same delikatesy. Nie wszyscy jednak
witali go z takim entuzjazmem. Teść siedział z gradową miną.
-
Dziękuję mamusi. Nie trzeba było...
-
Trzeba, trzeba. Kto ci dogodzi jak żony nie ma. Widzisz, ona zawsze była
złośliwa. Akurat dzisiaj musiała wyjechać. Od dziecka lubiła robić na przekór.
Uspokój
się Anno, skąd miała wiedzieć... – ojciec nieudolnie próbował bronić córki
- Ty się
nie odzywaj! – zgasiła go żona - Ona się w ciebie wdała! Myślisz, że nie wiem o
waszym spiskowaniu? Myślisz, że jak już człowiek leży schorowany to nie wie co
się wokół dzieje? Dobrze wiem gdzie oni pojechali!
- Ale..
- Ale
spokojnie mamusiu. Powiedzcie tylko gdzie pojechali to zrobię im niespodziankę.
-
Najedz się spokojnie przed drogą. Ojciec zaraz narysuje mapkę. Tylko czym ty
tam pojedziesz? Bo to trochę daleko.
-
Spokojnie – wypożyczyłem samochód – uspokoił Dareczek - Ale pyszności, w
stanach takiego jedzenia nie ma…
Ewa
wreszcie mogła być zadowolona. Dzieciaki oderwały się od swoich telefonów i
konsol i z zapartym tchem patrzyły przez okna maluszka dzielnie pokonującego
wertepy. A było co podziwiać. Z obu stron drogi było niesamowicie zielono. Zupełnie
jakby znaleźli się w bajkowej krainie. Gdzieniegdzie między drzewami
prześwitywały łąki i poletka, a w dali widać było resztki chaty lub wiejskiego
kościółka. Cały ten świat został jakby otoczony wyższymi lub niższymi górami,
na których zboczach rosły gęsto drzewa. Leśna droga doprowadziła ich do
niewielkiego drewnianego mostu. W dole płynęła dość szeroka rzeczka, która
wyglądała jakby jakiś olbrzym wrzucił do niej kamienie i głazy. Dwieście metrów
za mostem ich oczom ukazała się pierwsza chata. Była opuszczona. Następna
wyglądała na zamieszkałą – z komina snuła się nitka dymu. Po następnych dwustu
metrach, na drewnianej furtce Ewa zobaczyła numer 4. Jest! To jest to miejsce,
którego szukała. Płot był niewysoki, brama bez problemu dała się otworzyć. Wjechali
maluszkiem na porośnięte (lecz nie zarośnięte) trawą podwórze. Ich oczom ukazał
się drewniany, malowany na niebiesko, dom otoczony krzewami i zdziczałymi
drzewami owocowymi. Dach cały, okiennice pozamykane. Drewniany płotek, który
kiedyś otaczał ogródek warzywny lub kwiatowy, w całkiem dobrym stanie. Tylko
drewniana stodółka w kiepskiej kondycji. Ewa miała dziwne uczucie, że dom babci
nie został całkowicie opuszczony. Czuła czyjeś staranie o to miejsce. Ostrożnie
otwarła drzwi i weszła do środka. Warstwa kurzu wyraźnie mówiła, że nikt tutaj
od dawna nie mieszka. Jednak sprzęty i meble stały niezniszczone. Na ścianach
wisiały stare fotografie, które przyciągnęły uwagę kobiety. Dzieci, w ślad za
matką, obeszły wszystkie pomieszczenia. Obejrzeli jeszcze obejście i
postanowili się zbierać. Planowali jeszcze przed wieczorem dotrzeć do Soliny,
mały fiat nie był najszybszym środkiem transportu.
- OK,
jedziemy. Nie zamierzam po nocy szukać drogi do Soliny. Może wpadniemy tu
jeszcze kiedyś. Wsiadać do auta!
Przedmioty
martwe czasami lubią robić nam figle. Maluszek najwyraźniej należał do tych
figlarzy. Kiedy wszystkim udało już upchnąć się do środka, po prostu odmówił
posłuszeństwa.
Tymczasem
w podkrakowskich Balicach wylądował kolejny tego dnia samolot. Na schodkach
ukazała się zjawiskowa kobieta zwracająca na siebie uwagę strojem, którego nie
powstydziłaby się angielska królowa. Mimo wysokich szpilek, udało jej się
zgrabnie zejść po schodkach, odebrać walizkę i wypożyczyć elegancki sportowy
samochód.
Z
niemałym trudem udało jej się znaleźć blokowisko w Nowej Hucie. Odrapane
budynki i chodniki, nie ułatwiające chodzenia w wysokich obcasach, nie zrobiły
na niej dobrego wrażenia. Z kolei jej wygląd zrobił piorunujące wrażenie na
grupce młodzieży siedzącej na ławeczce. Odprowadzili ją wzrokiem pod same drzwi
bloku Ewy. Widok starszej pani w szlafroku zbił ją nieco z tropu. Ale tylko na
chwilkę.
- O co
chodzi? – pierwsza odezwała się matka Ewy.
- Ja
szukam Dariusz Zbierski – kobieta strasznie kaleczyła język polski.
Została ugoszczona kawą i ciastkami, przez
dziwnie ożywionego ojca Ewy i opowiedziała historię, która spowodowała nagłe
pogorszenie samopoczucia pani Anny.
- Więc
mówi pani, Harriet, że bez słowa wyjechał? – pan Antoni uprzejmie podtrzymywał konwersację.
- Mhm...
trzy lata po ślubie.
- Po
ślubie?! – starsza pani wykrzyknęła przerażona
- Piękny
ślub był, w Las Vegas.... – rozmarzyła się Harriet.
- O
Boże...
- Żył jak
król, nie pracował. Miał wszystko co chciał! Ja mu tego nie daruję!! Pożałuje
zdrajca!! Niewdzięcznik!
- Na pewno
– przytaknął wielce zadowolony pan Antoni.
Chyba
nikogo nie zdziwi, że po chwili Amerykanka wyszła z mieszkania z mapką w ręku…
Ponieważ, jak doskonale wiemy, komórka Ewy
straciła zasięg, pozostało jej szukać mechanika we wsi.
-
Wysiadać, idziemy szukać pomocy - zarządziła
- Robi się
ciekawie... – Antek wyraził swoją opinię nieco pogardliwie
- Chyba są
tu jacyś ludzie w okolicy? – powiedziała bez przekonania jego matka.
Postanowiła
pójść do chałupy nad którą wcześniej widziała dym. Na ławce przed wejściem
zobaczyli staruszkę rzucającą kurom ziarno.
- Dzień
dobry!
Kobieta
spojrzała na nich osłaniając oczy ręką. Słońce paliło, jak na lipiec przystało.
- Dzień
dobry. A co to, turyści? Zabłądzili, a? Pokażę drogę do szlaku.
- Nie,
nie. Samochód nam się zepsuł i pomocy szukamy. Jest we wsi jakiś telefon?
- A skąd!
Ale prąd jest i telewizja nawet.
- No tak,
ale ja telefonu potrzebuję. A jak się stąd dostać do miasteczka? Jest jakiś
autobus?
- A na co
autobus? – zdziwiła się staruszka - Młodzi tu nie mieszkają. Tylko Józek od
Antczaków. Ale on to auto ma i tym autem do miasta jeździ.
Ewa
poczuła pewną ulgę na wieść o Józku Antczaków.
- A gdzie
on mieszka?
- A tu.
Pokazała
dom obok.
- Dziękuję
pani.
Ruszyli w
stronę wskazanego domu.
- Ale nie
ma go teraz.
- To
poczekamy.
Ewa nie
widziała innego wyjścia.
- W
czwartek będzie bo do siostry do Sanoka pojechał – uświadomiła ją staruszka
- O Matko,
to jeszcze dwa dni – dziewczynie zbierało się na płacz.
- Pani się
nie martwi – i tak by nie pojechał wcześniej
-
Dlaczego?
- Bo on
tylko w piątki na targ jeździ.
Ewa
zrezygnowana przysiadła na ławce
- A kupić
coś do jedzenia to gdzie można?
- Sklep
mamy.
- A gdzie?
- Tutaj
Starsza
pani wskazała ręką drogę
- To
znaczy gdzie?
- Przecie
mówię, że tutaj.
- „Tutaj” to znaczy gdzie? – jej cierpliwość
była już na wyczerpaniu.
- Przed
domen – jak przyjedzie.
- A kiedy
przyjedzie?
- W
czwartek.
Dziwnym trafem samochód Marcina zaczął
domagać się tankowania w okolicy znanej nam już stacji benzynowej.
Mężczyzna
zapłacił za paliwo i postanowił skorzystać z pomocy sprzedawcy słusznie
podejrzewając, że jest miejscowy.
- Pan jest
tutejszy to może wie jak tam dojechać?
Widząc
mapkę, po raz drugi tego dnia, sprzedawca spojrzał Marcina podejrzliwie.
- Szuka
pan czegoś?
-
Owszem...
- Pewnie
cennego?
- Bardzo
cennego.
- Wyjdźmy
to pokaże jak jechać.
- Niewidzialna ręka, czy co?!
Ewa, na
widok prowiantu i świeczek leżących na ławce przed domem babci, rozejrzała się
w poszukiwaniu sprawcy tej niespodzianki. Przy okazji zauważyła, że jej syn
zdążył się już gdzieś zawieruszyć.
- Chyba
jesteśmy skazani na nocowanie tutaj. Chodź, zaniesiemy rzeczy do domu i
urządzimy sobie nocleg. Nie boisz się?
- Czego? –
zdziwiła się Julka
- Noo...
taki pusty stary dom i w ogóle.
- Mamo, ty
wierzysz w duchy? Ja oglądam Scooby-Doo i wiem, że każdy zły duch okazuje się w
końcu przebranym człowiekiem...
Z
okolicznych krzaków wybiegł uradowany i usmarowany na czerwono Antek.
- Tu jest
pełno malin! Mówię wam – tylko iść i zbierać!
- Super! –
ucieszyła się Ewa - Poszukam tylko jakiegoś kubka.
Właśnie tak wyobrażała sobie „malinowy
chruśniak”. Zawsze marzyła, żeby znaleźć się w takim miejscu. Dlaczego nikt jej
wcześniej nie powiedział o domu babci? To najpiękniejsza okolica jaką w życiu
widziała. I pomyśleć, że gdyby nie jej „wakacyjny bunt”, prawdopodobnie nigdy by tego miejsca nie poznała…
Krzaki
malin były gęste i skrywały wiele maleńkich polanek, które wyglądały jak
bajkowe komnaty z zielonymi dywanami z trawy i mchu. Dzieciaki z wielkim
zapałem zrywały owoce smarując przy okazji ręce, twarze i ubrania. Aż miło było
patrzeć na ich szczęśliwe buzie.
- Ciekawe
jak ja was doszoruję? Nawet nie wiem gdzie tu jest woda.
- Ale ja
wiem. Na podwórzu jest studnia. Już ją wypróbowałem...
- To jej
więcej nie próbuj – masz zakaz. Nie słyszałeś o dzieciach, które wpadają do
studni? – wyobraźnia podsunęła Ewie czarną wizję. Syn poczuł się jednak
urażony.
- Ja już
nie jestem dzieckiem!
Julka odkrywała coraz to nowe krzewy pełne owoców.
Kiedy dotarła do kolejnej „malinowej polanki”, jej wzrok przykuła beżowa plama
poruszająca się na zielonej trawie. Dziewczynka nie wierzyła własnym oczom.
Czyżby czary? Plama podbiegła do niej niezdarnie, pomachała ogonkiem oraz
próbowała zaszczekać. Mała szybko wzięła pieska na ręce i mocno przytuliła.
- Ale
jesteś śliczny...czekasz tutaj na mnie?
- Jula, co
to jest!? – dziewczynka aż podskoczyła na głos matki.
- Nie
widzisz? Piesek.
- Ale skąd
on się tu wziął?
- Czekał
na mnie. On jest dokładnie taki o jakim marzyłam. Kiedyś nawet mi się śnił.
Zabierzemy go do domu? Proszę...
- Ale on
na pewno ma właściciela. Pewnie się zgubił.
Ewa
postanowiła ostudzić zapał córki. Dziecko, jak to dziecko, uparło się.
- On
czekał na mnie! Na pewno się nie zgubił bo jest na to za mądry.
- Ciekawe
po czym to wywnioskowałaś?
- Bo ma
mądre oczy.
- Myślę,
że właściciel się znajdzie – widząc smutną minę córki postanowiła ją jakoś pocieszyć - Ale w lesie go samego nie
zostawimy.
Julka
pochyliła się do szczeniaka i zaszeptała mu do ucha:
- Nie
przejmuj się. Dorośli już tacy są, ale my dzieci musimy sobie jakoś z nimi radzić.
Kiedy sytuacja się unormowała i ułagodzona
Julka bawiła się spokojnie z nowym przyjacielem, nagle zza krzewów wybiegł
dorosły pies, tej samej maści co szczeniak, a w ślad za nim na polance zjawił
się staruszek w zniszczonym skórzanym kapeluszu. Przypominał w nim trochę
Indianę Jonesa. Brakowało mu tylko bicza i przystojnej facjaty. Mężczyzna
rozsiewał wokół siebie lekką woń alkoholu, jednak na pierwszy rzut oka widać
było, że nie jest groźny. Przede wszystkim charakteryzował go szczery uśmiech.
- Dzień
dobry – powiedział zdejmując kapelusz.
- Dzień
dobry. Ale nas pan przestraszył.
- Szukam
tego urwipołcia – wskazał na psiaka - Właściwie to ciągle go szukamy. Prawda
Lenka? – zwrócił się do suczki - Od urodzenia z nim ciągle utrapienie. Taka
niespokojna dusza.
- Więc to
pana pies?
- Można tak
powiedzieć.
Julka
zerwała się na równe nogi przestraszona
- Niech mi
go pan nie zabiera! Proszę! Mama nie chce mi kupić pieska, ale jak już go mam
to może się zgodzi...
Mężczyzna
spojrzał na Ewę, a potem na Julkę
- Ja myślę,
że twoja mama wie co robi. Zresztą maluch potrzebuje jeszcze swojej mamy. Ale
wiesz co? On nie ma jeszcze imienia. Może chcesz go
nazwać?
- Super!
- A pan tu
mieszka we wsi? – zainteresowała się Ewa
- Raczej za
wsią, ale niedaleko. Na imię mi Franciszek.
- Wie pan
co? Musimy tu zanocować bo auto odmówiło mi posłuszeństwa. Może przyjdzie pan
wieczorem – rozpalimy ognisko i posiedzimy sobie. Będzie nam raźniej.
Antek żywo
zareagował na słowo „ognisko”.
- Super! To
ja idę szukać gałęzi.
-
Przyjdziemy razem z Leną – pan Franciszek zdawał się być wzruszony
zaproszeniem. Uśmiechnął się do Julki - Pieska możesz zatrzymać do waszego
wyjazdu. Tylko pamiętaj – wymyśl mu ładne imię.
- A dokąd
mam go przyprowadzić?
- Nie martw
się, sami się po niego zgłosimy.
Ewa poczuła
sympatię do tego starszego człowieka.
-
Zatrzymaliśmy się w domu mojej babci...
- Trafimy,
niech się pani nie martwi.
Na podwórzu, obok zbuntowanego maluszka,
stał obcy samochód. Na drewnianej ławce pod domem leżał i spał, snem
sprawiedliwego, obcy facet. Kiedy Ewa się zbliżyła, zorientowała się, że facet
wcale nie jest obcy. Ale skąd się tu wziął?? Nie widząc innego sposobu, żeby się
tego dowiedzieć, potrząsnęła lekko gościem.
- Hej! –
krzyknęła mu do ucha.
Marcin otworzył oczy i uśmiechnął się nieprzytomnie oraz głupkowato. Po chwili jednak
zerwał się na równe nogi.
-
Przepraszam, chyba zasnąłem. To przez ten upał...
- Co ty
tutaj robisz?!
- Noo...
- Nie! To
już lekka przesada! - Ewie zdawało się, że zrozumiała.
- Ale... –
mężczyzna próbował się wytłumaczyć, lecz ona mu nie pozwoliła
- Czy wy
już naprawdę beze mnie nie możecie się obejść?! Przecież człowiek ma prawo do
urlopu!
- Ale...
Kobiecie
jakby coś zaświtało w głowie.
- Coś się
stało profesorowi? To ja zaraz ... – była gotowa natychmiast wracać do Krakowa.
Marcin jednak przerwał jej w pół zdania.
- Proszę,
daj mi dojść do słowa.
Zamilkła.
- Masz
rację – nie możemy się bez ciebie obejść. A właściwie to ja nie mogę...
Przyjechałem bo... bardzo chciałem cię zobaczyć... Ja... już dawno chciałem ci
powiedzieć....tylko przez tą moją nieśmiałość... – nagle sobie coś przypomniał
- Czekaj!
Pobiegł do
bagażnika i wyjął zmięty bukiet. Najwyraźniej należał do wymierającego gatunku
mężczyzn wręczających kobietom kwiaty.
- Dawno już
chciałem ci powiedzieć, że ... zależy mi na tobie.
Ewie
odebrało mowę. Marcin nie zamierzał przerywać swego wyznania
- Bałem
się, że mnie odrzucisz. Ale... lepsze to niż życie w niepewności..
Dzieci z
największym zainteresowaniem przyglądały się tej romantycznej scenie. Ewa
spróbowała zapanować nad wzruszeniem.
- Bardziej
zaskoczyć to mnie nie mogłeś. Muszę to przemyśleć...
Jako
kobieta czynu nie potrafiła jednak tracić czasu na próżne gadanie. W końcu raz
się żyje. Dlaczego nie mieliby spędzić wakacji wspólnie? W osobnych namiotach
oczywiście.
- Ale wiesz
co? Jak chcesz, możesz pojechać z nami nad Solinę. Tylko trzeba sprowadzić
mechanika bo auto nam się zbuntowało.
- Czekaj –
zajrzę do silnika..
Podszedł do
malucha, z wprawą otworzył klapę i zwrócił się do Antka.
- Poszukaj
grubego patyka.
Wystarczyło
nacisnąć coś kijem i fiacik odpalił. Jednak czasami bez mężczyzny ani rusz.
- Jak to,
już? – Ewa nie mogła ukryć zdziwienia
- Linka od
rozrusznika się zerwała. Moi rodzice też mają malucha. To dla mnie chleb
powszedni.
- No to
najwyraźniej możemy ruszać dalej...
Julka
przerażona zerwała się na nogi
- Nie!
-
Faktycznie, trzeba najpierw odprowadzić psa.
- A co z
ogniskiem? – Antek również nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Julka
się nadąsała.
- Ja już
obiecałam Rogalikowi, że będziemy spać razem w śpiworze...
- Komu?? –
wystraszyła się Ewa.
- No
Rogalikowi – pokazała na pieska - Nie widzisz, że ma ogonek w kształcie
rogalika?
- Przed
wieczorem nie zdążymy dojechać. – wtrącił się Marcin - To może faktycznie
lepiej zostać?
Nawet nie
wiedział ile sobie w jednym momencie zdobył „punktów” u tych dzieciaków.
Słońce nad Nową Hutą było już nisko.
Mieszkańcy, korzystając z tego, że upał już zelżał, zaczęli wychodzić z domów i
zajmować osiedlowe ławeczki. W mieszkaniu rodziców Ewy wszystkie okna były
otwarte, co bardzo zdziwiło koleżanki, które zostały zaproszone na kawę. Pani
Anna była dziwna. Nie dość, że nie bała się już przeciągów, to jeszcze na jej
twarzy zagościł łagodny uśmiech. Jej zachowanie zaciekawiło kobiety.
-
Zaprosiliśmy was tu dzisiaj razem z Antosiem – uśmiechnęła się do małżonka - bo
chcielibyśmy się pożegnać.
- Jak to? –
zdziwiła się Grażynka
- Postanowiliśmy
pojechać w podróż.
- Do
sanatorium? – koleżanka ze zrozumieniem pokiwała głową
- Coś ty.
Tam jeżdżą schorowani staruszkowie, a my jesteśmy w pełni sił.
-
Myślałam...
- To źle
myślałaś – przerwała jej Anna.
- To dokąd
jedziecie?
- Chcemy
zobaczyć te wszystkie piękne miejsca, które dotąd tylko w telewizji
oglądaliśmy.
- Zaczniemy
od Paryża i Rzymu, a później może wyskoczymy gdzieś dalej - dodał pan Antoni
- Ale ile
to musi kosztować? – zainteresowała się milcząca dotąd przyjaciółka
- Całe
życie oszczędzaliśmy to teraz najwyższy czas, żeby zacząć wydawać bo możemy nie
zdążyć – wyjaśniła pani Anna
- Chce wam
się tyle czasu w autokarze siedzieć?
- Szkoda
czasu – lecimy samolotem.
- Z twoim
sercem? – zdziwiła się Grażynka
- A co? Bez
serca mam lecieć? – oburzyła się kobieta
- No to
napijmy się! – koleżanki miały wypróbowaną receptę na każdą sytuację.
„Kochana Ewuniu,
Razem z Twoim
Ojcem mieliśmy ostatnio trochę czasu na przemyślenia. Nie chcemy, żeby nasze
życie było takie jak dotychczas i postanowiliśmy wyruszyć w podróż życia. Do
czasu naszego powrotu (a trochę to potrwa) macie całe mieszkanie dla siebie.
Kochająca mama.
Ps. Przepraszam
cię, wiem, że nie zawsze byłam dobra.”
Wieczór,
jak na lipiec przystało, był ciepły i pachnący suchą trawą. Mimo zmęczenia nikt
nie myślał o spaniu. Okazało się, że Antek szybko znalazł wspólny język z
Marcinem i razem rozpalili ognisko. Ewa zorganizowała kolację z tego co miała
do dyspozycji. Wiele tego nie było, ale po uzupełnieniu jadłospisu zebranymi
malinami, nie było tak źle. Słońce zdążyło już zajść za lasem, kiedy z krzewów
usłyszeli męski głos
- O, widzę,
że jest nas już więcej?
- Panie
Franciszku, już drugi raz nas pan dzisiaj przestraszył. Chyba weszło to panu w
krew.
- Tutaj nie
ma się czego bać – złych ludzi nie ma, a dzikie zwierzęta podchodzą tylko zimą,
kiedy nie mają czego jeść w lesie.
- To tu są
dzikie zwierzęta? – żywo zareagował Antek
- Sarny,
wilki, a czasami niedźwiedź się pokaże... W gości nie wypada przychodzić z
pustymi rękami – podał Ewie kilka pęt kiełbasy - Przyda się bo pewnie nie macie
czego piec przy tym ognisku.
Z kieszeni
wyjął również butelkę z mętnym płynem.
- A tu
jeszcze coś na rozgrzewkę. Domowy wyrób można powiedzieć.
-
Dziękujemy! Antek, przynieś więcej gałęzi bo ognisko nam przygaśnie...
- Antek? –
zdziwił się gość - Ładne imię. Po dziadku...
- Zgadza
się... to pan zna mojego ojca?
- Znałem
bardzo dobrze twojego ojca i mamę...
- Ja
właściwie nic nie wiem o swojej rodzinie.
Pan
Franciszek zamyślił się chwilę.
- Anna
zawsze wstydziła się, że mieszka na wsi, to pewnie nie opowiadała.
- Tak samo
mi tata powiedział – że się wstydziła.
Tym razem
Ewa się zamyśliła. Podobnie zresztą jak Marcin, który myślał patrząc na kobietę
siedząc po drugiej stronie ogniska. Tak przyjemnie było siedzieć w ciepły letni
wieczór przy ogniu. Dlaczego takich chwil w życiu jest tak niewiele?
- Jeszcze
tydzień temu nie wiedziałam nic o tym domu – odezwała się Ewa.
-
Wychowaliśmy się razem z Anią i Antkiem w tej wsi – rozpoczął swoja opowieść
Franciszek - Byliśmy zgraną paczką przyjaciół. Ja od dziecka kochałem się w
Ani, ale byłem zbyt nieśmiały, żeby jej to powiedzieć. Wstydziłem się też
powiedzieć o tym mojemu najlepszemu przyjacielowi, Antkowi. I to był pewnie mój
największy życiowy błąd... Ania bardzo chciała wyjechać do miasta, do lepszego
życia. Wymyśliłem sobie wtedy misterny plan. Sądziłem, że jak zdobędę
wykształcenie to będę miał jej więcej do zaoferowania, a jednocześnie więcej
odwagi, żeby się oświadczyć. Chciałem pójść na studia, żeby później zdobyć
dobrą pracę i razem z moją ukochana zamieszkać w mieście. Niestety – cały plan
spalił na panewce. Okazało się, że w moim planie nie przewidziałem jednej
okoliczności. Mianowicie faktu, że mój przyjaciel zakocha się w tej samej
dziewczynie. Kiedy wróciłem z maturą, mojej Ani już nie było. Wyjechała z
Antkiem do Nowej Huty, gdzie można wtedy było łatwo dostać pracę i mieszkanie.
Tutaj została tylko jej mama, rodzice Antka już nie żyli. Już nigdy nie
spotkałem Ani. Kiedy zobaczyłem cię dzisiaj rano, od razu wiedziałem, że
jesteś jej córką. Jesteś bardzo podobna do mamy....
- Przez
nieśmiałość można bardzo wiele w życiu stracić... – wtrącił Michał spoglądając
na Ewę - A pan pojechał jeszcze na studia?
- Kiedy
Ania wyjechała wszystko straciło sens. Nie miałem już dla kogo się starać. Na
gospodarstwie też nie mogłem zostać bo była tam już moja siostra z rodziną. Na
szczęcie wtedy w tej okolicy było dużo pracy. Poszedłem do lasu – do wyrębu.
Ciężka praca daje zapomnienie...
- To
smutne... – Ewa spojrzała ze współczuciem na staruszka
- Dlaczego
smutne? Jestem na emeryturze, mieszkam w pięknym miejscu, nikt mi nie
przeszkadza. Czytam książki i żyję wspomnieniami. To całkiem przyjemne.
- Ja nic
nie wiem o mojej rodzinie... Pan znał moją babcię?
-
Oczywiście. Miała na imię Ewa – dostałaś imię po babci. Zanim zmarła przyszedł
list od Anny. Z listu dowiedziała się, że jej córka jest w ciąży. Wtedy
poprosiła mnie, żebym opiekował się jej domem kiedy jej zabraknie. Mówiła:
„Zobaczysz, kiedyś ktoś sobie przypomni o tym miejscu”. I miała rację.
- To
dlatego dom wygląda jakby nigdy nie był opuszczony? Pan się nim opiekował.
- E tam,
zajrzałem tylko od czasu do czasu – pan Franciszek niedbale machnął ręką.
- To
jedzenie na ławce dzisiaj – to też pana sprawka?
-
Przypadkiem zobaczyłem, że nie możecie odjechać więc pomyślałem, że przyda wam
się parę drobiazgów.
- Zasnęli natychmiast. Mieli dzisiaj dzień
pełen wrażeń.
Ewa była równie
zmęczona jak jej dzieci, jednak wieczór był tak przyjemny, że nie sposób było
iść spać. Zresztą coś (a właściwie ktoś) dziwnie przyciągało ją do ognia.
- Świeże powietrze
zrobiło swoje. Ja też będę się powoli zbierał – pan Franciszek miał mały
problem z podniesieniem się z ławeczki. Jasne było, że powodem tego był mętny
płyn przyniesiony jako gościniec.
- Ale przyjdzie pan jutro po pieska?
- Przyjdę, ale
obawiam się, że Julce to się nie spodoba.
W końcu starszemu panu udało się złapać
równowagę i obrać kurs w kierunku swojego domu. Ewa została sam na sam z
Marcinem. Oboje byli skrępowani i nie bardzo wiedzieli co mają mówić. Patrzyli
w ogień jakby chcieli tam znaleźć jakąś podpowiedź. Ktoś musiał przerwać tę
ciszę. Pierwsza zdecydowała się Ewa.
- Musimy chyba zgasić
ten ogień, żeby pożaru nie było...
Michał chwycił ją za
rękę.
- Zostaw... – miał
ochotę ją pocałować, jednak nie odważył się. Postanowił dać jej jeszcze czas na
przemyślenie wszystkiego. Wiedział, że jest mężatką i nie chciał wchodzić z
przysłowiowymi butami w jej życie.
- Ja będę czuwał. Ty
idź się położyć... miałaś męczący dzień... Jutro porozmawiamy.
Zupełnie
niespodziewanie to Ewa zainicjowała pocałunek, który Marcin jednak zdecydowanie
przerwał.
- Idź spać. Ja
jeszcze posiedzę. Muszę trochę pomyśleć.
- Dobranoc
- Dobranoc...
W domu panował jeszcze półmrok kiedy Julkę
obudziło popiskiwanie szczeniaka. Rozejrzała się półprzytomna po pokoju. Na
łóżku obok spał jej brat, a w śpiworze na podłodze, mama. Dziewczynka cichutko
się ubrała, wzięła pieska na ręce i wyszła z domu. Po drodze zauważyła Marcina
pochrapującego na ławce w kuchni.
Psiak natychmiast
pobiegł siusiu, a Julka popatrzyła na niego z żalem.
- Wiesz Rogaliku?
Mamy problem...
Rogal w odpowiedzi
radośnie szczeknął.
- Mama nie pozwoli
zabrać cię do domu... Już widzę co by babcia powiedziała. Ale dziadziuś by się
ucieszył – pocieszyła go.
Piesek, jakby
zrozumiał, zamachał ogonkiem. Nagle Julka wpadła na pewien pomysł.
- Nie bój się – nie
zostawię cię.
Godzinę później przed
budynkiem znanej nam już stacji benzynowej stał zdziwiony sprzedawca i
obserwował oddalający się samochód Darka. Nie wiedział jeszcze, że za dwie
godziny będzie zdziwiony jeszcze bardziej, kiedy to o tę samą drogę będzie go
pytała elegancka babeczka z amerykańskim akcentem. Kiedy jej sportowe auto się
oddali, sprzedawca wyjmie swoją komórkę i zadzwoni gdzie trzeba.
- Stasiu?... Zbierz
chłopaków ... mamy robotę na wieczór.
Ewę obudziło łaskotanie słonecznych promieni, które przedostały się przez przybrudzoną szybę w małym okienku i dotarły prosto do jej twarzy. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziała gdzie się znajduje. Strasznie bolały ją plecy. Rozejrzała się zdziwiona i po chwili wszystko sobie przypomniała. Miała tej nocy spać z Julką, ale smarkula tak się rozpychała, że pozostała jej tylko miejscówka na twardej podłodze. Ostatni skrawek łóżka bezczelnie zajął pies.
Śpiwór córki był pusty. Na drugim łóżku Antek spał jeszcze snem sprawiedliwego, a w kuchni beztrosko pochrapywał, uśmiechając się przez sen, Marcin. Ewa obeszła całe podwórko, zajrzała do stodoły i obórki. Nigdzie nie znalazła Julii. Natychmiast wszczęła alarm i już po dziesięciu minutach szli we trójkę leśną ścieżką rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu dziewczynki. Dróżka zaprowadziła ich na niewielką leśna polanę, na której królował mały dom cały obłożony drewnem na opał. Na ich spotkanie, machając wesoło ogonem, wybiegła Lena.
Franciszek wyszedł zdziwiony z domu.
- Co się stało?
- Julka zniknęła! Niech nam pan pomoże! Najbliższą okolicę przetrząsnęliśmy, ale nie znamy tego lasu...
- Musimy się spieszyć – staruszek od razu przystąpił do działania - Żeby ją znaleźć za dnia. Rozejdźmy się na taką odległość, żebyśmy się nawzajem widzieli i idziemy na południe.
Franciszek objął dowodzenie nad akcją. Liczył na to, że niezawodny węch Leny doprowadzi ich do zaginionych. Ewa cały czas nawoływała mając nadzieję, że Julka ją usłyszy.
Michał co jakiś czas spoglądał na idącego obok niego Antka. Zdawał sobie sprawę, że dzieciaki Ewy mogą go nie zaakceptować. Wiedział, że musi sobie jakoś zasłużyć na ich przychylność.
- Nie bardzo ci się podoba? – postanowił zacząć rozmowę
- Co?
- Moja obecność tutaj.
Antek wzruszył ramionami.
- Teraz szukam siostry. Ale jakby pan mamę skrzywdził, to będzie miał ze mną do czynienia.
- To się rozumie. Widzę, że ją bardzo kochasz...
- To takie dziwne? Tylko ona mi została. Ojca prawie nie pamiętam.
Chwilę szli w milczeniu. W końcu pierwszy odezwał się Antek.
- Czy wszyscy dorośli faceci tacy są?
- Jacy?
- No tacy, że krzywdzą swoich bliskich? Rodzice moich dwóch najlepszych kumpli się niedawno rozwiedli. To znaczy, że wszyscy mężczyźni nudzą się po jakimś czasie?
- Chyba nie... ja miałem szczęście – moi rodzice bardzo się kochają. A są razem już prawie 40 lat.
- Naprawdę?
- Tak. I mogę cię zapewnić, że bardzo mi zależy na szczęściu twojej mamy... Uroczyście obiecuję ci, że jej nie skrzywdzę...
Z malinowych krzewów dobiegł nagle radosny krzyk. Pobiegli szybko w tym kierunku i ich oczom ukazał się niesamowity obrazek. Na miękkim dywanie z mchu Ewa tuliła swoją córkę płacząc z radości, a obok Lena, z nie mniejszą radością, wylizywała swoje odnalezione właśnie szczenię. Uczucia macierzyńskie w najczystszej postaci.
- Mamusiu, ja już nigdy nie będę uciekać. Obiecuję. A Rogalikiem może się zająć pan Franciszek. Tylko obiecaj mi, że będziemy tu zawsze przyjeżdżać na wakacje.
- Obiecuję.
Darka opanowało wzruszenie kiedy zobaczył
na podwórzu przed błękitnym domem „maluszka”. Widok ten przywołał wspomnienia z
początków jego małżeństwa z Ewą. Byli wtedy bardzo młodzi i chyba szczęśliwi. Autko
pamiętało czasy kiedy razem z małym Antosiem jeździli na pikniki. Często to się
nie zdarzało, ale jednak. Niestety, kiedy na świat przyszła Julia, sytuacja
Darka przerosła. Zamiast wspierać żonę, starał się jak najwięcej czasu spędzać
poza domem. Tłumaczył to pracą jednak nie zawsze to była prawda. Po prostu
potrzebował swobody. Dlatego, kiedy teściowa wpadła na pomysł, żeby pojechał do
jej kuzynki do Stanów i zarobił na mieszkanie, zrobił to z największą
przyjemnością. Z dala od Polski poczuł się wreszcie wolny. Od ciotki
wyprowadził się bardzo szybko i mógł zacząć życie na własną rękę. Oczywiście,
zakładał w przyszłości powrót do domu, chciał zarobić te pieniądze na mieszkanie
(nawet początkowo wysyłał je Ewie), jednak ciągle odkładał realizację tych
planów na później. Chciał się trochę nacieszyć wolnością. Zdawał sobie sprawę,
że z upływem czasu coraz bardziej staje się obcy dla swoich dzieci i mogą mieć
mu to za złe. Dlatego też po pięciu latach postanowił przyjechać do Krakowa.
Zresztą znalazł się w sytuacji podobnej do potrzasku i ten powrót był zarazem
ucieczką. Miał nadzieję, że tutaj Harriet go nie znajdzie.
Obszedł całe domostwo babci Ewy i nie
spotkał nikogo oprócz kilku myszek przebiegających ze strachem przez kuchnię. Nagle
od strony lasu zaczął dochodzić jakiś gwar. Darek najpierw zobaczył psa, za
którym biegł w podskokach drugi taki sam tyle, że dwa razy mniejszy. Po chwili
z krzewów wyłoniła się reszta towarzystwa: staruszek w kapeluszu, jakiś facet
niosący dziecko „na barana”, chłopiec w którym Darek rozpoznał syna oraz Ewa.
Wszyscy byli w wyraźnie dobrych nastrojach jednak na jego widok nagle zamilkli.
- Czy to mój tatuś? –
Julce przypomniało się, że widziała tego mężczyznę na fotografii.
Darek podbiegł do
żony wyciągając ramiona w powitalnym geście. Ona jednak zacisnęła rękę na jego
ramieniu i pociągnęła go do wnętrza domu.
- Nie bardzo cię
uradował mój widok – powiedział kiedy byli już wewnątrz.
- Spodziewałeś się
komitetu powitalnego? – wyrzuciła Ewa ze złością.
- Przepraszam, wiem,
że zawiniłem... Ale przecież wróciłem – próbował tłumaczyć się mężczyzna.
- Mam ci dziękować?
Ja to mam pecha w życiu! Przez 5 lat nic się nie dzieje i nagle – bum! Jakby
wszyscy się zmówili.
- Stęskniłem się za
wami... – powiedział to błagalnym tonem.
- Spóźniłeś się kilka
dni. Jeszcze tydzień temu ozłociłabym cię za to, że sobie o nas przypomniałeś.
Teraz mam z tym problem.
- Chyba nie zapomniałaś,
że jesteś moja żoną? Mamy dzieci... – Darek przeszedł do kontrataku.
- Co ty powiesz?!
Przypominam ci, że to nie ja zapomniałam o małżeńskiej przysiędze i nie ja
zostawiłam dzieci na pięć długich lat!
Z wnętrza domu
dobiegały podniesione głosy. Dzieci, nie bardzo wiedząc co robić, usiadły na
ławeczce przed domem czekając na rozwój wydarzeń.
- Dlaczego on się z nami
nie przywitał? – Julka rzuciła pytanie w powietrze.
- Bo go wcale nie
obchodzimy... – zachowanie Darka tylko potwierdziło podejrzenia Antka.
- To nie tak –
Franciszek próbował jakoś pocieszyć dzieciaki - Musi najpierw rozmówić się z
waszą mamą.
Julka siedziała
zamyślona
- Czy ja się powinnam
cieszyć?
Nikt nie umiał jej
odpowiedzieć na to pytanie.
- Bo ja się chyba nie
cieszę...
Michał podniósł się
nagle z ławki.
- To ja się będę
powoli zbierał...
Nie zdążył jednak
zrobić kroku gdyż nagle na podwórze wjechał czerwony sportowy samochód, z
którego wysiadła energiczna kobieta w wysokich szpilkach.
- Sheet! Co za drogi
mają w tym kraju! – krzyknęła niezbyt grzecznie na powitanie.
Rozejrzała się i
zatrzymała wzrok na Darku, który akurat w tym momencie wychodził z domu.
- Natychmiast wsiadaj
do auta! – nie owijała w bawełnę. Darek na jej widok próbował się cofnąć, ale
odwrót uniemożliwiła mu Ewa stojąca za nim.
- Ale… - próbował coś
powiedzieć, jednak zabrakło mu słów.
- Tak?! – głos
kobiety brzmiał groźnie.
Gołym okiem widać
było, że lepiej nie zadzierać z tą kobietą. Darek chyba doskonale o tym
wiedział.
- Natychmiast do
auta! Po drodze pogadamy.
- Ale ja nie mogę...
– próbował się bronić.
- Nie możesz?!
Zapomniałeś już o naszych dzieciach?
- O dzieciach? – oczy
Ewy zmieniły się w wielkie znaki zapytania. Harriet zmierzyła ją swoim
przenikliwym spojrzeniem.
- Dobrze pani słyszy
– o dzieciach. Bliźnięta. Sprawa wygląda tak – zwróciła się do Dareczka - albo
wracasz ze mną do Ameryki, albo idę na policję i posiedzisz kilka lat za
bigamię.
Darek rozejrzał się w
poszukiwaniu wsparcia. Nie znalazł go jednak ani u swoich dzieci, ani u Ewy.
Cała trójka patrzała na niego wzrokiem, który był mieszanką zdziwienia, zawodu
i pogardy. W końcu zrezygnowany zwrócił się do Ewy.
- Przepraszam...
Dzieci również
doczekały się zainteresowania ojca.
- Mam nadzieję, że mi
kiedyś wybaczycie ... – miał ochotę ich uściskać, jednak się nie odważył. Spojrzał
smutno na wszystkich obecnych i ruszył posłusznie do samochodu. Brakowało
tylko, żeby Harret ciągnęła go po drodze za ucho. Wyglądał jak mały chłopczyk,
który nabroił. I pomyśleć, że Ewa jeszcze niedawno marzyła o jego powrocie. Ten
żałosny widok spowodował, że resztki uczuć do Darka po trochu zaczęły z niej
ulatywać. Harriet, zanim wsiadła do swojego auta, zwróciła się do towarzystwa,
jakby chciała coś wytłumaczyć.
- No! Mnie się tak
łatwo nie zostawia – powiedziała śmiesznie kalecząc język polski, trzasnęła
drzwiczkami i tyle ich widziano. Pozostawili po sobie tuman kurzu na polnej
drodze. Tylko psy ruszyły w pogoń za gośćmi. Reszta towarzystwa stała bez ruchu.
Widocznie ten dzień
miał jednak obfitować w mocne wrażenia. Ledwo opadł kurz po samochodach Harriet
i Darka, w bramie ukazało się kolejne auto. Zahamowało gwałtownie, po czym
wyskoczyło z niego czterech osiłków w kominiarkach i z kijami w rękach.
Na brak wrażeń tego dnia nikt nie mógł narzekać. Podwórko wyglądało jak scena z filmu gangsterskiego. Z jednej strony czterech zamaskowanych osiłków z kijami, a naprzeciw kobieta i mężczyzna z dwójką dzieci oraz staruszek, który postanowił negocjować z najeźdźcami.
- O co chodzi?
- Już wy dobrze wiecie o co. Gdzie skarb? – głos intruza wydał się Ewie jakby znajomy.
- Jaki skarb? – spytała szczerze zdumiona
- Ten do którego prowadziła mapa.
- Mapa? – właśnie przypomniała sobie gdzie słyszała ten głos - Aa, to pan pracuje na stacji benzynowej? Poznałam po głosie.
- Nie gadać! Dawać towar!
Marcin przypomniał sobie wczorajszą rozmowę na stacji. Postanowił wkroczyć do rozmowy.
- Człowieku, czy ty oszalałeś? Nie ma żadnego towaru.
- Nie ma towaru... - napastnik wyraźnie nie uwierzył i zwrócił się do kumpli - a sam mi mówił, że tu jest coś bardzo cennego.
Z nieznanych powodów Ewa obrzuciła Marcina bardzo ciepłym spojrzeniem. Ten chwilę sobie przypominał co też takiego mówił, po czym parsknął śmiechem, czym zupełnie zbił z tropu miejscowych „bandytów”.
- Oczywiście, to jest mój skarb – powiedział swobodnie wskazując na Ewę. Jego dawne skrępowanie w jej obecności znikło zupełnie. Objął ją opiekuńczym ramieniem. Najeźdźcy, niezbyt doświadczeni w bandyckim procederze, zostali zbici z tropu i stali nie bardzo wiedząc co wypada im w takiej sytuacji zrobić.
- Ale na pewno nic nie ukrywacie? –upewnił się jeszcze ich przywódca. Franciszek podszedł do nich i powiedział pojednawczo.
- Wiecie co chłopaki? Zdejmijcie te kominiarki (tym upale trochę głupio w nich wyglądacie) i chodźcie napić się z nami herbaty.
- Herbaty?! – mężczyzna wyglądał jakby pierwszy raz słyszał słowo „herbata”.
- Coś mocniejszego też się znajdzie – Franciszek uspokoił biedaka.
Profesor, odprężony i uśmiechnięty, wszedł do sekretariatu, w którym Monika właśnie malowała sobie paznokcie. Widok staruszka nie ubranego w kitel zdziwił ją. Jego wesoły głos również.
- Dzień dobry pani Moniko.
- Dzień dobry... Coś się stało panie profesorze?
- Nie, nic. Chciałem tylko powiedzieć, że właśnie zakończyłem moje badania. Przekazałem wyniki młodszym i nie będzie mnie przez najbliższe dwa tygodnie.
- Jak to?
- Normalnie – jadę na wakacje. Chyba należy mi się po czterdziestu latach w laboratorium?
- Pan profesor? Na wakacje? – nie mogła uwierzyć Monika.
- Przyślę pani pocztówkę z Wenecji. Do widzenia.
- Do widzenia... To chyba jakaś epidemia... – ostatnie słowa Monika powiedziała już jak drzwi za profesorem się zamknęły.
Zapadał już zmrok kiedy „bandyci”, z niemałym trudem, wsiadali do swojego auta. Tylko jeden z nich nie miał kłopotu z utrzymaniem równowagi.
- Jeszcze raz przepraszamy za wszystko. Co złego to nie my - powiedział w imieniu niedysponowanych kolegów.
- Nic nie szkodzi. Nie mamy żalu – Ewa była dzisiaj w stanie wybaczyć bardzo wiele.
- Dziękujemy za herbatkę... i za coś mocniejszego. Zgłoszę się po przepis – mężczyzna zwrócił się do Franciszka.
- Wpadnijcie jeszcze kiedyś chłopaki. Ale przyjdźcie lepiej pieszo, żeby Staszek też mógł spróbować.
Cała piątka przyjaźnie machała na pożegnanie swoim niedoszłym oprawcom, którzy w przyjaznej atmosferze i nie bez zasługi mętnego płynu pana Franciszka, stali się serdecznymi przyjaciółmi. Staruszek niechętnie podniósł się z ławki.
- Na mnie też już czas...
Ewa z nieukrywanym żalem również się podniosła i spojrzała na swoje pociechy.
- Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy pojechali nad Solinę. To co? Wyruszamy rano?
Dzieciaki podskoczyły jakby nagle ławeczka zaczęła parzyć.
- Nie! – krzyknęły zgodnym chórem.
- Jak to? Nie chcecie jechać na wymarzone wakacje?
- To są moje wymarzone wakacje! – stwierdził z przekonaniem Antek.
- Ja chcę tutaj zostać. Z Rogalikiem! – zawtórowała mu siostra.
Ewa spojrzała na Marcina w poszukiwaniu wsparcia. Jednak tym razem go nie znalazła. Marcin uśmiechnął się do niej.
- Ja przecież tutaj znalazłem skarb. Nie potrzebuje już nigdzie jeździć.
- Chyba zostałam przegłosowana. W takim razie jazda po gałęzie! Inaczej ognisko nam dogaśnie.
- Hurra!!
to by było na tyle
czyli
koniec
Nie ma to, jak zaskoczyć rodzinę :-) Czekam na dalsze perypetie Ewy
OdpowiedzUsuń