Co zrobić kiedy zbliża się Wielkanoc, a długo wyczekiwany ojciec i mąż
pracujący na obczyźnie oznajmia, że nie dostanie urlopu i na pewno do Polski
nie przyjedzie?
Poszukać tanich biletów w internecie, zapakować dzieciaki
do samolotu i spędzić święta daleko od domu. W każdym razie ja tak zrobiłam
sześć lat temu. A było to jedno z
ciekawszych doświadczeń w moim życiu, obfitujące w przygody. Zaczęło się już
wczesnym rankiem na poznańskiej Ławicy kiedy to celnik zarzucił nam chęć
przemytu broni. Nie miało znaczenia, że broń była plastikowa, a jej amunicja to
zwykła woda. Dowiedzieliśmy się, że atrapy broni w bagażu podręcznym przewozić
nie wolno i już! No cóż. Miałam do wyboru: przekonać celników do nagięcia
przepisów, albo pozbawić dzieci dyngusowej tradycji. W końcu dowiedziałam się,
że „teraz nam darują, ale następnym razem tak łatwo nie będzie”. Ucieszyło mnie
to ponieważ następnego razu nie przewidywałam J . Radość jednak nie
trwała długo. Okazało się, że nasz samolot nie przyleciał ponieważ obsługa
lotniska w Barcelonie zastrajkowała. Trzeba siedzieć w klaustrofobicznej hali
odlotów i czekać. Próbował ktoś
utrzymać w miejscu przez trzy godziny ośmio i dziesięciolatka? Łatwo nie było,
ale na szczęście w Hiszpanii się nad nami zlitowano i przysłano w końcu
samolot. Teraz już tylko dwie godzinki
i lądowanie na katalońskiej ziemi. Trochę wstyd było przy zdejmowaniu walizki z
taśmy. Tata przesadził z ilością czosnku w kiełbasie i swój bagaż poznałam na węch. Niestety,
poczuli ją chyba wszyscy. No cóż, domowa kiełbasa to tradycja bez której święta
byłyby niemożliwe.
No dobrze, ale Barcelona to tylko etap naszej podróży.
Trzeba się teraz dostać na dworzec autobusowy. Na dworcu – hiszpański porządek.
To znaczy, że z rozkładu nic nie wynika. A może to ja jestem za mało
inteligentna, żeby coś zrozumieć? Obsługa nie specjalnie włada angielskim, poza
tym kolejki do kas jak w Polsce za komuny. Najpierw w kąciku postawiłam walizkę
(jakie szczęście, że wzięłam tylko jedną!), obok postawiłam dzieci, które miały
jej pilnować. Stojąc w kolejce po bilety ze zdziwieniem zauważyłam jak moi
chłopcy prowadzą ożywioną dyskusję z
grupą hiszpańskich staruszków z pobliskiej ławki. Nie wiedziałam, że znają
hiszpański! Kiedy później spytałam o czym rozmawiali, usłyszałam, że nie wiedzą
bo przecież nie znają języka.
Do Saragossy dotarliśmy około północy. Planowo miało być o
osiemnastej. Po pełnym emocji przywitaniu czekał nas jeszcze kurs taksówką do
miasteczka i podróż można było uznać za zakończoną sukcesem. Uff! Wystarczyło
powspominać i już jestem zmęczona. O świętach w Hiszpanii opowiem chyba w
następnym poście. A takie widoczki z okien samolotu słodziły nam trudy podróży: