piątek, 19 grudnia 2014

Wigilia

******************************************************
Wszystkim odwiedzającym bloga chciałabym życzyć spokojnych rodzinnych świąt Bożego Narodzenia. 
Do życzeń dołączam mały upominek - opowiadanie wigilijne, które można również przeczytać w świątecznym numerze "Tygodnika Swarzędzkiego".
******************************************************

Koła roweru grzęzły w grubej warstwie śniegu. Rano, kiedy Adam wyjeżdżał do pracy nic nie zapowiadało tak obfitych opadów. Tymczasem, kilka kilometrów, które musiał przejść zamieniło się w prawdziwą drogę przez mękę. Do tego myśli mężczyzny były niewesołe. W sumie to wcale nie miał ochoty wracać do domu. Nie wiedział jak ma spojrzeć w oczy swoim dzieciom, które zawsze czekały na ten jeden dzień w roku z radością. A dzisiaj? Z czego się cieszyć? Rok 1939 nie szczędził Adamowi ciosów. Wiosną zmarła jego żona zostawiając go z dwójką maluchów. Zabrało ją zapalenie płuc. Gdyby rok temu ktoś powiedział Adamowi, że jego życie będzie teraz tak wyglądało, wyśmiałby go. Razem z ojcem prowadził warsztat stolarski i powodziło im się całkiem przyzwoicie. Chłopcy prawie nie chorowali. Ubiegłoroczną wigilię obchodzili z całą rodziną w domu rodziców. Maluchy na pewno pamiętają Gwiazdora, smakołyki i tą niesamowitą atmosferę towarzyszącą im tego dnia. Jak ma dzisiaj spojrzeć w ich smutne buźki? Jak im wytłumaczy, że nie będzie z nimi dziadków i reszty rodziny. Ledwo dwa tygodnie minęły od czasu kiedy ich wszystkich wywieźli nie wiadomo gdzie. Musieli się spakować w 15 minut, nieważne czy to byli staruszkowie czy małe dzieci. Widział siostrę z roczną córeczką odjeżdżającą na odkrytym wagonie pociągu. Widział też siną twarz ojca, którego chore serce mogło nie wytrzymać tułaczki. Jemu udało się uniknąć wysiedlenia tylko dlatego, że nie mieszkał z rodzicami. W sumie nie wiadomo co lepsze: dzielić los razem z nimi czy pozostać tutaj. Gdyby Niemcy zabrali również jego i dzieci byliby przynajmniej z rodziną… Najgorsza jest ta niepewność. Dokąd ich wywieźli? Czy żyją?
Śnieg padał coraz mocniej. Adam najchętniej rzuciłby rower do rowu. Szedłby wtedy dwa razy szybciej. Ale na to sobie nie pozwoli. Wiele trudu kosztowało jego pracodawcę, starego Niemca, żeby zdobyć pozwolenie na ten środek transportu dla Polaka. Jeszcze we wrześniu zarekwirowano mieszkańcom Swarzędza wszystkie rowery, radioodbiorniki i aparaty fotograficzne. Według nowych władz Polacy nie zasługiwali na posiadanie takich luksusów. Adamowi udało się znaleźć pracę u dawnego znajomego ojca w ogrodnictwie. Dzięki temu jakoś  udaje mu się wykarmić dzieci. Do kartkowych przydziałów może dodać ziemniaki i marchew, którą dostaje od czasu do czasu po starej znajomości.

Spojrzał na mijany dom. Przez gęsto padające płatki zobaczył w oknie światło. Z komina unosił się dym. Mężczyzna zatęsknił za domowym ciepłem. A jeszcze przedwczoraj tliła się w jego sercu maleńka iskierka. Była osoba, która pojawiła się w jego mrocznym życiu i dała nadzieję na odmianę losu. Przyjechała ze wsi do swojej ciotki, sąsiadki Adama i od razu wszystkim zrobiło się raźniej. Dzieci paplały tylko o cioci Zosi, która opowiadała im bajki i robiła ludziki z kasztanów. Z jakichś resztek kolorowego papieru, który został z  dobrych czasów, zrobili kilkumetrowy łańcuch na choinkę. Zosia i jej ciotka bardzo Adamowi pomagały. Dzięki nim chłopcy nie musieli całymi dniami siedzieć sami w zimnym mieszkaniu. W nieszczęściu ludzie się do siebie zbliżają.
Kilka dni temu, kiedy wychodził do pracy, Zosia go dogoniła.
- Panie Adamie, niech pan poczeka! Idę po mleko, to kawałek możemy przejść  razem.
Przez chwilę szli w milczeniu jakby bali się zakłócić ciszę przerywaną tylko skrzypieniem śniegu pod nogami.
- Pani pewnie niedługo wyjedzie? Święta za kilka dni, rodzice na pewno czekają…
- Jeżeli pan chce, to nie pojadę…
Adam przez chwilę popatrzył jej prosto w oczy
- Chcę...
I tyle było jego radości. Następnego dnia Zosia wyjechała. Nawet nie miał do niej żalu. Rozumiał, że przemyślała wszystko i wystraszyła się związku z mężczyzną obarczonym dziećmi. Bolało go jednak, że odeszła bez słowa. Adam nie był pewien czy jego podły stan ducha bardziej powodowała okropna rzeczywistość wokół, czy brak tej dziewczyny w pobliżu.
Dotarł w końcu do miasteczka. Śnieg nadal sypał z taką siłą, że właściwie musiał iść na pamięć. Widział światła w mieszkaniach. Ludzie, mimo całego zła dookoła, próbowali spędzić ten święty czas godnie. Gdzieniegdzie było widać nawet świeczki na choinkach. Spojrzał w końcu w ciemne okno swojego mieszkania. Serce zakłuło, a oczy zaszły łzami. Dosyć! W jednej chwili się opanował. Dosyć mazania się! Musi wejść do domu i nie pokazywać dzieciom co się z nim dzieje.
Poszedł prosto do sąsiadki. Chłopcy na pewno siedzą u niej od rana. Zbyszek natychmiast zeskoczył z krzesła i podbiegł do ojca.
- Tata, zobacz jakiego anioła zrobiliśmy! Ciocia Zosia nas nauczyła!
Znowu ukłucie w sercu.
Mimo biedy, pani Aniela postarała się, żeby do jej mieszkania zawitała świąteczna atmosfera.  To co najbardziej skojarzyło mu się z Wigilią, to zapachy. Jak tylko wszedł, poczuł zupę grzybową. Jakie szczęście, że jeszcze w sierpniu zdążyli je nazbierać i ususzyć. Na stole lśnił biały obrus ze świąteczna porcelaną dla pięciu osób. No tak. Jedno miejsce dla niespodziewanego gościa. Nawet dzieci zostały ubrane w świąteczne ubranka. Adam przypomniał sobie jak podczas ich kupowania dziwił się, że żona uparła się na większe rozmiary. „Wystarczą na dłużej” powiedziała. I miała rację.
- Dwunastu potraw się nie doliczymy, ale ugotowałam co mogłam. Jest zupa grzybowa, kapusta z grzybami, pierogi z grzybami i kompot z suszonych owoców. I jeszcze upiekliśmy z chłopcami pierniczki! – pani Aniela była dumna ze swojego dzieła.
- Ależ to prawdziwa uczta!
- Szkoda, że ciocia Zosia wyjechała! – słowa syna znów zabolały mężczyznę. Ale skąd dzieci mogły wiedzieć co czuł?
Do drzwi ktoś cicho zapukał. Weszła postać owinięta w gruba chustę z wielkim tobołkiem w ręce. Adamowi zrobiło się ciepło na sercu.
- Ciocia Zosia! – dzieci rzuciły się witać swoją ulubienicę.
Kobieta z ulgą położyła ciężki worek na kuchennym stole.
- No, teraz możemy urządzać święta! – uśmiechnęła się do Adama.
- O matko, masło! Ja od trzech miesięcy masła nie widziałam. I ser i wędliny! Tyle dobra! – pani Aniela zdążyła zajrzeć do tobołka.
- A dla dzieci – słodkie jabłka i konfitury. I jeszcze dla wszystkich życzenia od mamy – dokończyła wyliczanie Zosia.
Pani Aniela wyjęła z kredensu  papierowe zawiniątko.
- Mam tutaj coś, bez czego nie byłaby to prawdziwa Wigilia.  Organista piekł i roznosił w tajemnicy. 
Delikatnie odwinęła papier i wszyscy zobaczyli bielutki opłatek. 





poniedziałek, 20 października 2014

Kostrzyńskie wspomnienie

- Tak mi ciężko dzisiaj od was odjeżdżać – Franek westchnął zakładając kurtkę.
Józia właśnie zmywała naczynia po obiedzie i poczuła nagły niepokój po słowach szwagra. 
- Może zostań. Przecież byłeś u matki w niedzielę. Takie niebezpieczne czasy teraz.
Franek chwilę się zastanowił. Faktycznie był u rodziców na wsi kilka dni temu. Jednak czuł jakiś dziwny niepokój. Od rana jakoś mu robota nie szła. Zresztą, od czasu jak wrócili do pracy pod koniec września, nikt nie miał głowy do robienia mebli. Ludzie nie mogli się psychicznie pozbierać po klęsce naszej armii. Nie spodziewali się, że Niemcy skumają się z Ruskimi.  Jedyna nadzieja w Anglii i Francji. Ale jakoś dobre wieści nie przychodziły.
Spojrzał na dzieci swojego brata i zrobiło mu się ich strasznie żal. O Władku nie ma żadnej wiadomości od początku września. Podobno wielu polskich żołnierzy jest w obozach jenieckich i w tym cała nadzieja. Nadzieja, że Władek żyje. Dobrze, że dziewczynki jeszcze małe i nie mają świadomości, że coś złego mogło się stać. Duża w tym zasługa ich matki. Stara się jak może, żeby małe miały beztroskie dzieciństwo. Ale jak długo starczy jej sił? Nieraz słyszał jak płakała w ukryciu. Musi jej być ciężko. Dlatego on, Franek, postanowił wspierać swoją bratową i pomagać w prowadzeniu domu. Władek na pewno wróci. Muszą w to wierzyć. Założył czapkę i miał już wyjść kiedy coś kazało mu się cofnąć i ucałować dziewczynki na pożegnanie. Małe, jakby coś przeczuwając, rozpłakały się nagle. Franek, nie chcąc spóźnić się na pociąg, wyszedł pospiesznie.

Z okna pociągu widział pola i lasy. Przez kraj przetoczyła się straszna burza, ale życie trwa dalej. Gdyby nie widział na własne oczy całych kolumn siejących grozę niemieckich żołnierzy, nie uwierzyłby, że to się zdarzyło. Pola wyglądały normalnie. Gdzieniegdzie  rosła jeszcze nie zebrana kukurydza albo ziemniaki. U rodziców pewnie też trwają wykopki.
Tak niedawno tańczył z Joasią na zabawie w Matki Bożej Zielnej. Pamięta każdą minutę tego wieczoru. Myśl o wspólnej przyszłości dodawała mu otuchy. Jak tylko skończy się wojna (przecież nie będzie trwała wiecznie!), wezmą ślub i zamieszkają razem w Swarzędzu, niedaleko Władka i Józi. Jest młody i przed nim całe życie. Postanowił sobie, że otworzy swój własny warsztat. Skoro bratu się udało to i jemu musi wyjść.

Przed dom podjechał samochód, z którego wysiedli gestapowcy w towarzystwie dwóch cywilów. Pan Michał ich dobrze znał. Jeszcze dwa miesiące temu świetnie mówili po polsku, a dzisiaj silili się, żeby używać twardego niemieckiego akcentu. 
- Michał Kasprzyk?!
Starszy mężczyzna zbladł.
- Zbieraj się!
Żona szlochając próbowała prosić o łaskę, jednak pan Michał wstał gotowy do wyjścia. Niemcy zaczęli się cicho naradzać, spoglądając przez okno na pole gdzie Franek, chcąc pomóc matce, kopał ziemniaki. Co jakiś czas wdychał tak dobrze znany zapach świeżo zaoranej ziemi na sąsiednim polu i spoglądał na chłopaków palących ognisko. Na pewno pieką ziemniaki w popiele. Uśmiechnął się na wspomnienie  swojego dzieciństwa…

Niemcy przez chwilę dyskutowali. W końcu się naradzili.
- Zostajesz w domu. Nie będziemy walczyć ze starcami.
Żona pana Michała przestała płakać nie wierząc własnym uszom. 
- ZABIERZEMY TWOJEGO SYNA!


18 października 1939 r. gestapo podjechało pod wyznaczone wcześniej domy i aresztowało 30 mieszkańców Kostrzyna Wielkopolskiego i okolic. Przewieziono ich do aresztu miejskiego. W domu katolickim odbył się prowizoryczny sąd i 28 aresztowanych skazano na karę śmierci. Wszystkich rozstrzelano na rynku w obecności zebranych tam mieszkańców miasta. Zginęli tylko dlatego, że byli Polakami. Wśród ofiar był 26-letni Franciszek Kasprzyk.


piątek, 17 października 2014

Przyjemna nieprzyjemność


Coraz krótsze szare dni. Brązowo-żółte fruwające liście. Do tego wszędobylska przenikliwa wilgoć. To wszystko powoduje, że gdzieś w podświadomości czai się niepokój i wyczekiwanie – KIEDY ZACZNIE SIĘ SEZON CHOROBOWY? Bo, że się zacznie to nie ma wątpliwości.  Przez całe lata próbuję wypracować sposób na uodpornienie moich dzieci i jakoś efektu nie widać. Jednak kiedy się tak głębiej zastanowię to dziecięce chorowanie, jeżeli jest „zwykłą sezonówką”, wcale nie musi być wielką tragedią. Przynajmniej te z mojego dzieciństwa przywołują całkiem przyjemne wspomnienia. Pamiętam pachnącą wykrochmaloną pościel, taboret stojący przy łóżku, a na taborecie coś co było zarezerwowane tylko dla chorych – herbata z malinami, które mama latem własnoręcznie wrzucała do słoików i zasypywała cukrem. Pycha! Obok herbatki obowiązkowy stosik książek. Telewizorów wtedy w każdym pokoju nie było, a nawet gdyby były to i tak nie było czego oglądać do siedemnastej. O komputerach jeszcze nie mieliśmy pojęcia, a najbliższy telefon był u sąsiadki dwa piętra niżej.  Jednak plucha za oknem paradoksalnie powodowała, że w ciepłej pościeli było błogo i bezpiecznie, a dzięki lekturze można było znaleźć się w dowolnym miejscu  i czasie. Oczami wyobraźni oczywiście.
Czy to nie są miłe wspomnienia? Nie pozostaje nic innego, tylko postarać się, żeby moja młodzież kiedyś też miała takie miłe skojarzenia. Szkoda tylko, że oni nie lubią czytać, a ja nie przepadam za robieniem przetworów na zimę. 

A może w tym roku zdarzy się cud i grypa nie zawita pod mój dach?

piątek, 10 października 2014

narodowa depresja czyli dlaczego nie ma komedii?!

Nie uwierzycie, ale dzisiaj na hasło „a może sobie Kilera obejrzymy” do telewizora zbiegła się cała rodzina. Dawno nie oglądaliśmy niczego razem więc mieliśmy prawdziwe rodzinne święto. Każdy zorganizował co tam miał pod ręka do przegryzienia i zasiedliśmy. I niech mi ktoś wytłumaczy jak to możliwe, żeby znając film niemalże na pamięć, mieć z niego ubaw po pachy? Chyba sobie zrobimy powtórkę z całego Machulskiego.

A przy okazji taka mała refleksja: zdaje się, że przeżywamy jakąś narodową depresję ponieważ za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć dobrej komedii nakręconej w naszym kraju w ostatnich latach. Nie wiem czy w tym roku w ogóle coś z tego gatunku miało swoją premierę. W każdym razie ja nie słyszałam o tym. A ja tak kocham komedie!!

niedziela, 28 września 2014

O królu, koronie i gronostajach

fot. ze zbiorów H. Staniewskiej
Helenka obudziła się tego dnia bardzo wcześnie. Siostra, rodzice, a nawet kochana Babunia, spali jeszcze kiedy dziewczynka wyskoczyła łóżka żeby podziwiać błękit nieba za oknem. Uwielbiała bezchmurne niebo i słońce, które tak śmiesznie łaskotało swoimi promieniami. Zapowiada się piękny dzień! Nie tylko z powodu pogody. Od kilku dni Helenka nie myślała o niczym innym tylko o tajemniczym pociągu, który ma przejeżdżać przez jej miasteczko. Kiedy Elżunia wróciła pewnego dnia ze szkoły z wiadomością, że pójdą z klasą na dworzec witać przejeżdżającego króla Rumunii, Helenka od razu uruchomiła swoją wyobraźnię i  zobaczyła dostojnego mężczyznę w koronie, z berłem i w gronostajach. Wprawdzie nie wiedziała gdzie znajduje się ta Rumunia, ale król to król! Widziała kiedyś  ilustrację w książeczce Kasi, swojej towarzyszki zabaw, a Babunia opowiadała jej niezliczone bajki i wiedziała jak król wyglądać powinien.  A dzisiaj może go zobaczyć na własne oczy!
Ubrała pospiesznie sukienkę i wybiegła z domu. Pobiegła aż za dworek pana Hoffmeyera gdzie jej oczom ukazała się rozległa łąka, której zieleń, niczym dywan, poprzeplatały kolorowe plamy kwiatów. Kiedy Helenka wróciła do domu, Elżunia zdążyła już wyjść do szkoły, a tato – do swojego warsztatu. Mama trochę złościła się o to samowolne poranne wyjście, ale szybko złość jej minęła i nawet chętnie zawiązała dziewczynce nowe wstążki na cienkich warkoczykach kiedy ta ją pięknie o to poprosiła. Wiedziała jak bardzo jej córeczka cieszy się na „spotkanie z królem” więc pozwoliła jej ubrać „niedzielną” sukienkę i prawie nowe sandałki. Sama była ciekawa tego króla i nawet miała ochotę pójść z Helenką, ale nie mogła zostawić babuni samej w domu. Trudno, może jeszcze kiedyś trafi się okazja.
Helcia omal nie pogubiła sandałków biegnąc na dworzec. Nie znała się jeszcze na zegarku i bała się, że przybiegnie za późno. Na peronie zastała tłum dzieci, które przyszły tutaj ze swoimi nauczycielkami. Każdy uczeń trzymał w ręce chorągiewkę albo kwiatek. Było też sporo ciekawskich dorosłych. Nagle gdzieś niedaleko rozległ się gwizd lokomotywy. Dziewczynka próbowała przecisnąć się przez zwarty tłum. Wszyscy wokół byli więksi i maleńka wątła Helenka nie miała siły, żeby przedostać się przed innych. Jeszcze kilka razy spróbowała się przepchnąć, ale po chwili już wiedziała, że pozostaje jej tylko zrezygnować i się rozpłakać. To koniec! Nie ma szansy, żeby zobaczyć prawdziwego króla. Nagle poczuła, że ktoś chwyta ją pod ramiona i unosi w powietrze. Odwróciła głowę i zobaczyła tatę! Kochany tatuś! A zarzekał się, że nie pójdzie bo nie jest ciekaw. Łzy natychmiast obeschły na policzkach dziewczynki.

Najpierw dostojnie przejechała ciężka czarna lokomotywa wypuszczając kominem kłęby dymu. Królewska para stała w otwartym oknie swojego wagonu. Początkowo Helusia była trochę zawiedziona ponieważ nie zobaczyła korony, berła ani gronostajowej peleryny. Czy król powinien wyglądać jak normalny człowiek? Widocznie tak. Przecież Babunia zawsze powtarza, że nie szata zdobi człowieka. Dzieci zaczęły rzucać swoje kwiatki w stronę wagonu. Helenka cały czas ściskała  w rączce pomięte maki i modraki przyniesione z łąki. Z całej siły rzuciła je w stronę królewskiego okna. Jeden niebieski chaber zahaczył się i zawisł w oknie. I wtedy stało się coś, co dziewczynka zapamiętała do końca życia. Król podniósł kwiatek, spojrzał na Helenkę i pięknie się uśmiechnął.

28 czerwca 1937 roku, odbywający w Polsce oficjalną wizytę król Rumunii Karol II, przejechał koleją z Warszawy do Biedruska mijając po drodze miasteczko Swarzędz.
fot. ze zbiorów H. Staniewskiej

piątek, 26 września 2014

O meblach

Fotografia pochodzi ze strony: www.meble.swarzedz.pl
Ponieważ jestem dzieckiem rodziny stolarskiej (mam to udokumentowane na cztery pokolenia wstecz), odczuwam ogromną potrzebę napisania czegoś o meblach. Wiem, że to głupio brzmi bo w końcu co można napisać o meblach? Jednak spróbuję.
Czasami sobie wyobrażam jak mogło wyglądać w warsztacie u prapradziadka lub pradziadka. Jak, wraz z wprowadzaniem nowych narzędzi czy maszyn, zmieniała się technologia. Bo przecież wtedy ludzie, podobnie jak teraz, też musieli dążyć do ułatwienia sobie pracy. Wzrok musieli ci moi przodkowie tracić ślęcząc nad kolejną szafą czy stołem bez oświetlenia elektrycznego.  Podejrzewam, że podobnie jak ja w moim domu, ich żony w swoich domach, musiały się zadowolić meblami z przypadku. W myśl starej zasady, że „szewc bez butów chodzi”.
Ale miało być o meblach.  O tych prawdziwych, z duszą. O takich, których historię czuje się dotykając ich. Można sobie wyobrazić stolarza wygładzającego strugiem deski, składającego fornir w piękne wzory by w końcu, po żmudnym szlifowaniu,  nałożyć kolejne warstwy politury. Może nie każdy wie, że polerowanie przypomina głaskanie mebla. Dlatego właśnie myślę, że pięknie wypolerowana szafa, komoda czy bufet mógł powstać tylko wtedy kiedy stolarz wkładał w nią swoje serce. I z tego powodu stare meble mają duszę.
Jakże to jest dalekie od naszej współczesności. Dzisiaj mebel powstaje zupełnie inaczej. Z reguły zaczyna żywot w hurtowni płyt, które to płyty są kolejno przycinane, ich kanty są oklejane, po czym całość się skleja lub skręca oraz wyposaża w okucia (uchwyty, zawiasy itp.). I to by było w skrócie na tyle.  Dodam, że z reguły są projektowane przez, mniej lub bardziej zdolnych, dekoratorów wnętrz, którym często ludzie ślepo ufają i nawet nie próbują dodać czegoś „od siebie”. Znam przypadek awantury zrobionej dziecku, które w trakcie zabawy przestawiło wazonik z miejsca wyznaczonego przez projektanta. Ale to chyba sytuacja ekstremalna. I żeby ktoś nie myślał, że jestem wrogiem projektowania wnętrz. Śmieszy mnie tylko brak własnej inicjatywy niektórych osób w kwestii wyposażenia lub dekoracji własnego mieszkania.
A propos projektowania. Gdybym ja się tym zajmowała, sięgnęłabym po sprawdzone wzorce. Bo stare meble to nie tylko poważne, dostojne szafy. To również wesołe, niebanalne pomysły w stylu art deco i te mi się najbardziej podobają. Między innymi dla nich tak chętnie oglądam przedwojenne filmy. Są kopalnią wiedzy na temat wyglądu nowoczesnych wówczas mebli, schodów, drzwi, a mogłyby być również kopalnią pomysłów. Zachęcam do zwrócenia na to uwagi. Jaka szkoda, że zapomniano o nich w PRLu i zamieniono na banalne meblościanki. Ale taka była potrzeba tamtych czasów, a meblościanki też miały swoją „duszę”. Zresztą podejrzewam, że za kilkadziesiąt lat to samo będzie można powiedzieć o naszych współczesnych mebelkach.

niedziela, 14 września 2014

powrót do recyclingu


Lato w tym roku jest dla nas łaskawe i nie uciekło wraz z rozpoczęciem roku szkolnego. Jednak w każdej chwili aura może nas poczęstować porcją jesieni i siłą rzeczy zaczniemy spędzać więcej czasu w domu. Idealna pora na powrót do uprawiania „recyclingu”, czyli modelarstwa w moim domu. Osobom, które nie orientują się co to oznacza  polecam odwiedzenie wpisu „Recycling” z 17 kwietnia 2013 r.( tutaj ). Tam dokładnie i ze szczegółami opisałam to dziwne zjawisko.

Aby męska część mojej rodzinki poczuła się dowartościowana, poniżej przedstawiam kilka fotek z efektami ich pracy. Warstwa kurzu na wagonikach świadczy o porzuceniu ich w sezonie letnim. Już wkrótce  jednak odzyskają swój blask.  

faza projektu




faza tworzenia



efekt końcowy












niedziela, 24 sierpnia 2014

Moje wielkie wiejskie wakacje



fot. Halina Staniewska
Maluszek dzielnie toczył się asfaltową wąską drogą między szpalerem drzew. Lubiliśmy jeździć naszym piaskowym fiacikiem. Może to dzisiaj śmieszne, ale  dawał nam wrażenie bezpieczeństwa. Było w nim przytulnie, cała nasza czwórka się mieściła, deszcz na głowę nie padał i można było wszędzie nim dotrzeć. Wypatrywałam niecierpliwie drogowskazu przy którym trzeba było skręcić w polną wyboistą drogę. Tutaj zaczynał się inny świat. Po lewej stronie pagórek porośnięty krzakami. Jak głosi legenda, był tam cmentarz podczas epidemii cholery wiele lat temu. Po przeciwnej stronie jak okiem sięgnąć rozciągały się ścierniska. To oznaczało, że wakacje nieubłaganie zbliżają się ku końcowi. Ale jeszcze nie czas, żeby się tym martwić. Przed nami cały tydzień na wsi! W połowie drogi, przy mostku na Cybinie odruchowo wszyscy spoglądają w lewo - prawie zawsze można zobaczyć stadko saren. Jeszcze tylko pagórek i już widać domy. Niewiele tych domów – wszystkiego cztery gospodarstwa otoczone pagórkowatymi lasami, łąkami i polami. Dla dzieci to prawdziwy raj na ziemi.
Tata nie zdążył jeszcze dobrze zaparkować, a nas już nie było. Znikaliśmy z kuzynami w sadzie albo na łące.  To była prawdziwa wolność! Ledwo udawało się nas dowołać kiedy trzeba było się pożegnać z rodzicami odjeżdżającymi do domu.  Czekał nas najbardziej intensywny tydzień w roku. Słowo „nuda” stawało się czymś zupełnie abstrakcyjnym.
fot. Halina Staniewska
 Wielkie podwórze u Wujka było wspaniałym placem zabaw.  Z trzech stron było otoczone budynkami gospodarskimi, a z czwartej zamykał je duży dom i stara drewniana brama. Przy stodole miały swój wybieg dwa owczarki podhalańskie, do których raczej baliśmy się podchodzić. Ale „na pocieszenie” wszędzie za nami biegał przyjazny kundelek. Najlepsze zabawy miały miejsce w starym sadku. Szczególnie wdzięcznym miejscem dla naszych szalonych pomysłów była krzywa, podparta belką jabłonka. Dzielnie znosiła nasz dziecięcy ciężar będąc w zależności od pomysłu: statkiem, czołgiem, twierdzą, a nawet aresztem dla przestępców. Drugim „ulubionym” miejscem był stos polnych kamieni i podręczne składowisko złomu. Wszystko dyskretnie osłonięte krzewami. Tam były najlepsze zabawy „w dom”. Na stercie żelastwa leżały stare garnki, sztućce, czajniki, miski, stojaki do tych misek. Słowem – wszystko co w domu potrzebne. Kiedy zabawa w dom się nudziła można było pójść na stromą łąkę i robić z niej fikołki. Mieliśmy też specjalnie wykoszony z zielska kawałek brzegu miejscowego strumyka gdzie można było się chłodzić  w czasie upału. Niewątpliwą atrakcją okolicy były wielkie doły po dawnej żwirowni. Tam można było zjeżdżać w dół po piasku. Ewentualnie bawić się w pustynię. W czasie deszczu dzieci się wcale nie nudziły. Wtedy placem zabaw stawała się wielka stodoła. Sterta siana była  świetna zjeżdżalnią.  Ale najbardziej hardkorową zabawą były zawody w rąbaniu drewna na szczapy. Wygrywał ten, komu udało się „rąbnąć” najcieńszą szczapkę. Wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy z grozy tych chwil. O dziwo, nikomu nic się nie stało.
fot. Halina Staniewska
     Sporo zabawy wiązało się ze zwierzętami gospodarskimi. Ciotka zleciła nam codzienne poszukiwanie jajek, które cwane kury chodziły znosić w przeróżne dziwne miejsca. Szukaliśmy w drewutni, garażu i wielu innych zakamarkach. Kilka razy posyłano nas z krowami na pastwisko. Jednym okiem spoglądając na zwierzęta i pilnując, żeby nie lazły w szkodę, bawiliśmy się w załogę „Rudego” albo w janosikową bandę. W ostateczności grało się w karty, albo rzucało scyzorykiem.
     Frajdą było chodzenie po okolicznych łąkach i lasach. Na łąkę posyłano nas po wodę ze źródełka. Po przecedzeniu przez gazę służyła do zaparzania herbaty i kawy. W lesie zbieraliśmy maliny i jeżyny. Po kontakcie z krzakami jeżyn wyglądaliśmy jakbyśmy się przedzierali przez zasieki z drutu kolczastego, ale nikt się tym nie przejmował. Ważne, że Babcia miała z czego usmażyć dżem, który pochłanialiśmy z chlebem na kolację. Aż dziw bierze, że na to wszystko wystarczyło nam czasu w ciągu tygodnia.
Na zakończenie, sobotę czekała nas wielka atrakcja - wyprawa garbatą „Warszawą” do miasteczka na włoskie lody! A wieczorem – ognisko!
     O moich „wiejskich” wakacjach mogłabym jeszcze wiele opowiadać. Niestety, kiedyś musiały się kończyć. Myślę, że nikogo nie zdziwi fakt, że po powrocie do domu, życie w mieście wydało mi się  monotonne, nudne i bez sensu.
fot. Halina Staniewska

piątek, 1 sierpnia 2014

Skarby na każdą kieszeń czyli jak miło powspominać

   Czy byliście kiedyś w komnacie pełnej skarbów? W naszym miasteczku było takie miejsce. Znało je kilka pokoleń jego mieszkańców, a teraz odeszło w zapomnienie. Dawno temu zaprowadzili mnie tam rodzice...
  Pamiętam, że wchodziło się po kilku kamiennych schodkach. Otwierając stare drzwi, uruchamiało się dzwonek.  Za drewnianą ladą wyposażoną w szklane gabloty stał wszystkim w miasteczku znany Pan Majerowicz. Sklepik był maleńki i do dzisiaj nie mogę pojąć w jaki sposób mieścił się tam tak wielki asortyment, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Nie ważne czy od babci lub cioci dostało się złotówkę czy pięć złotych. Ważne, że za każdą z tych kwot można było coś kupić. Coś co cieszyło. Były to czasy kiedy cieszyło wszystko. Naszą rzeczywistością były landrynki przyklejone do papierowych torebek oraz kolorowa woda w woreczkach. Dlatego właśnie cieszyło nas wszystko. Choćby to był zwykły długopis. Ale tam długopisy wcale nie były zwykłe. Przede wszystkim, przeciwieństwie do szarej rzeczywistości, było tam bardzo kolorowo. Pewnie była to zasługa ówczesnej produkcji rzemieślniczej. Długopisy były piękne: w ich przejrzystym wnętrzu pływały plastikowe mini stateczki lub (dla bardziej dojrzałych klientów) figurki niekompletnie ubranych pań. Były też modele piszące czterema lub  sześcioma kolorami, a przez pewien czas hitem były wielkie długopisy z podobizną Jana Pawła II (ten trend zapoczątkował Lech Wałęsa). Myli się jednak ten, kto myśli, że był to sklepik z wyrobami piśmienniczymi. Lista towarów jest długa: piłki, piłeczki, skakanki, kolorowe wiatraczki, żołnierzyki, kolarzyki, spadochroniarze, autka, wiaderka, łopatki, figurki smerfów, Rumcajsów, Cypisków, podobizny myszki Miki i kaczora Donalda, bączki, karty do piotrusia, kalkomanie, cała gama przypinek z idolami muzycznymi, mnóstwo spinek do włosów. Pamiętam również paski do spodni z modnymi wielkimi klamrami w stylu westernowym. Żadna ważna uroczystość rodzinna nie obyła się też bez telegramu lub kartki z życzeniami wybranej z szerokiego asortymentu Pana Majerowicza.
   Pamięć ludzka jest zbyt ulotna, żeby wymienić wszystko. Jednak to co opisałam wystarczyło, żeby łza w moim oku się zakręciła. I niech mi ktoś powie, czy nasze dzieciaki będą miały takie wspomnienia?! Wątpię, żeby tak ciepło w przyszłości myśleli o którejś wielkiej galerii handlowej pełnej bezosobowych sklepów z zabawkami…

  Wiem, że żyjemy w XXI wieku. Korzystamy z wielu udogodnień, o których nasi rodzice nawet nie marzyli. Jednak czasami miło powspominać…

wtorek, 22 kwietnia 2014

Teatr - miejsce magiczne

      Jak ja dawno nie byłam w teatrze! Wstyd się przyznać, ale chyba ostatnio w czasach licealnych. Tak się jakoś w życiu składało, ale w końcu nadszedł czas nadrabiania zaległości. Nie przez przypadek wybrałam poznański Teatr Polski. Całkiem niedawno dowiedziałam się, że mój pradziadek, razem ze swoją siostrą, właśnie do tego teatru jakieś 120 lat temu jeździł uczyć się aktorstwa. Kariery nie zrobili, ale w amatorskich teatrzykach powodzenie mieli spore. Kiedy oglądam ich fotografie, trudno sobie wyobrazić, że ci poważni ludzie mogli mieć tak niezwykłą, jak na tamte czasy, fantazję.
Jeszcze chwila i zacznie się przedstawienie. Uwielbiam te emocje kiedy czeka się na wyjście aktorów. Za moment kurtyna pójdzie w górę, a snopy świateł z reflektorów oświetlą scenę. Teatr to takie magiczne miejsce. W sumie to fajnie byłoby tutaj pracować, poznać życie sceniczne od tej drugiej, niedostępnej dla widza, strony. Nie mam żadnych predyspozycji, żeby być aktorką, ale czasami marzy mi się, żeby napisać coś co mogłoby być wystawione. Ale dosyć! Trzeba się skupić na przedstawieniu.
Światło zgasło na kilka sekund. Kiedy zrobiło się jasno ogarnęło mnie znane już wcześniej uczucie. Znowu! Znikły  rzędy foteli, a kiedy się rozejrzałam, zobaczyłam wokół kawiarniane stoliki, przy których siedzieli jakoś inaczej ubrani ludzie. No tak, na pewno teraz nikt się tak nie ubiera, ale w latach trzydziestych – owszem. Widziałam takie sukienki na filmach.
Wnętrze wydawało mi się jakieś znane. Wysokie pomieszczenie z niemal gotyckimi wąskimi oknami, a na jednej ze ścian podwyższenie ze sceną. Widziałam ten lokal na fotografii! To przecież dom zdrojowy Marco, po wojnie przebudowany i znany mi dobrze jako kino „Rusałka”!
Ludzie wyraźnie na coś czekali  spoglądając na scenę. Nagle za kulisami zrobiło się jakieś zamieszanie i wyszli muzycy. Pianista usiadł do instrumentu, a gitarzysta i skrzypek stanął obok. Rozpoczynało się przedstawienie. Na scenę zaczęli wychodzić młodzi aktorzy i odgrywać swoje role. Niewiele czasu zajęło mi zidentyfikowanie wodewilu, który grali. Przecież to „Królowa przedmieścia”! Kilka razy widziałam wersję kinową z 1938 roku więc treść znam, można powiedzieć, na pamięć. Jednak zamiast Żabczyńskiego i Grossówny w głównych rolach widziałam obce twarze. Ale czy na pewno obce? Już gdzieś je widziałam. Wiem! Przecież u mnie na ścianie wisi fotografia zrobiona po tym przedstawieniu. Mogę nawet dokładnie określić jego datę – 5 lutego 1939 roku. Ci młodzi ludzie to swarzędzki „Sokół”, nie widzę tylko pradziadka, ale wiem, że jako reżyser przedstawienia na pewno stoi za kulisami. Tyle razy próbowałam sobie wyobrazić atmosferę przedwojennych amatorskich przedstawień. Teraz moja ciekawość została zaspokojona. Widziałam twarze widzów zapatrzone w scenę. Widziałam też twarze aktorów-amatorów, którzy dawali z siebie wszystko, żeby spodobać się widowni. Jaka szkoda, że my nie mamy chęci i czasu na takie rozrywki. Otacza nas zupełnie inna rzeczywistość. Ale łezka w oku czasami się zakręci na wspomnienie tamtych ludzi i ich życia. Życia bez tych udogodnień, które mamy teraz, ale jednak wcale nie uboższego…
W sali zgasło światło. Zdaje się, że jakaś awaria. Kiedy się zrobiło jasno zobaczyłam dużą teatralną scenę i rzędy foteli. Mąż, siedzący obok, lekko szturchnął mnie w ramię. Chyba pomyślał, że zasnęłam. „Może wyjdziemy na przerwę rozprostować kości?”. Popatrzałam na niego trochę jeszcze nieprzytomnie. A więc sen się skończył. Trudno, trzeba wrócić do rzeczywistości. „Chodźmy. Może kupimy wodę, trochę mi w gardle zaschło…”

5 lutego 1939 roku swarzędzki "Sokół" zorganizował przedstawienie "Królowa Przedmieścia". Był to jeden z wielu modnych w latach dwudziestych i trzydziestych wodewili, które Towarzystwo wystawiało. Opis przedstawienia jest tylko moim wyobrażeniem na temat tego wydarzenia. Z rzeczywistością może nie mieć wiele wspólnego...

sobota, 12 kwietnia 2014

Wielkanoc w Aragonii


Co zrobić kiedy zbliża się Wielkanoc, a długo oczekiwany ojciec i mąż, pracujący na obczyźnie, nie dostał urlopu i nie przyjedzie do domu? Poszukać tanich biletów, zapakować dzieciaki do samolotu i fruuu...
Zrobiłam tak w 2008 roku i w ten sposób spędziłam swoje jedyne święta poza domem. A tak to mniej więcej wyglądało:

Wszystkie okoliczne markety odwiedzone i ani śladu czekoladowego zająca! No dobrze, związek zająca z Wielkanocą jest nie do końca jasny, ale żeby nie było czekoladowych jajek i kurczaków?!  Widocznie Hiszpanie mają inne pojęcie o świątecznych symbolach. Trudno, przyjechaliśmy do La Puebla de Alfinden żeby spędzić tu  polskie święta i zrobimy to mimo przeciwności losu.
Już pożegnaliśmy się z wizją sernika z powodu braku zwykłego białego sera, kiedy ktoś z Polaków mieszkających w miasteczku dowiedział się, że w polskim sklepie w Saragossie można takowy „dostać”. Czyli sernik będzie! Babkę również można upiec. Wędliny przywieźliśmy ze sobą. Kury na szczęście jajka znoszą na całym świecie. Czego nam jeszcze brakuje do święconki? Gryczpanu (dla niewtajemniczonych – bukszpanu) i barana z masła. Coś na kształt tego pierwszego znaleźliśmy w parku, a barana dzieciaki wyrzeźbiły przy pomocy nożyków. Czyli jest wszystko czego potrzeba. Pojawia się jednak zasadniczy problem – zwyczaj święcenia pokarmów w ogóle tutaj nie jest znany! W końcu w Wielką Sobotę dowiadujemy się, że jakiś polski ksiądz  święci, ale już za dziesięć minut w miasteczku oddalonym od nas o 30 kilometrów. Dotarcie raczej graniczyłoby z cudem. Trudno. Trzeba pogodzić się z brakiem „święconego”.
Spędziliśmy święta w gronie wspaniałych przyjaciół (przy okazji pozdrawiam dwie Gosie, Pawła, Kubę, Artura i Adriana) i na pewno tych chwil nie zapomnimy. Poza tym mieliśmy okazję celebrować Wielkanoc w sposób niesamowity i zupełnie odmienny niż zawsze. Dla Hiszpanów bowiem najważniejszy jest Semana Santa czyli Wielki Tydzień. Nam ten czas kojarzy się z zadumą i ciszą. U nich, za sprawą  bębnów, w których rytm codziennie ulicami miast przechodzą procesje męczenników, trudno nazwać ten tydzień cichym. Rytmiczny dźwięk narasta w miarę zbliżania się pochodu i przyprawia o gęsią skórkę. Oczywiście, im większa miejscowość tym procesja odbywa się z większym rozmachem. Jeszcze bardziej niesamowite są stroje, których tradycja wywodzi się jeszcze ze średniowiecza, kiedy tak właśnie ubierano ludzi karanych przez inkwizycję. Dzisiaj noszenie długiej szaty i kaptura nie jest karą, a zaszczytem. Ubrani w nie ludzie idą ulicami niosąc relikwie i święte figury na ogromnych drewnianych platformach. W dodatku nie jest to jednorazowe widowisko ponieważ odbywa się codziennie od Niedzieli Palmowej do Wielkiego Piątku. W sobotę robi się cicho, a drzwi  kościoła zastają zamknięte na głucho. Nie ma zwyczaju adoracji Grobu Pańskiego. Świątynia ożywa ponownie w Niedzielę.
Tak wyglądały nasze jedyne święta spędzone z dala od domu. Nie było źle, ale postanowiliśmy więcej tego doświadczenia nie powtarzać. Bliskość babć, dziadków, ciotek, wujków i kuzynów jest jednak bardzo ważna, nawet jeżeli na co dzień nie wszystkich się lubi.
Życzę wszystkim Wesołych Świąt! 



 A tutaj kilka obrazków z La Puebla de Alfinden i okolic (pustynia jak okiem sięgnąć):




I jeszcze stolica Aragonii - Zaragoza (Saragossa jak ktoś woli) i mętne wody Ebro:



piątek, 11 kwietnia 2014

Góry "z góry"

Hej! Przy okazji pisania kolejnego posta trafiłam na zdjęcia od których naszła mnie wielka chęć polecieć gdzieś samolotem. Na razie na to się nie zapowiada, ale przynajmniej powspominałam jak cudnie wyglądają góry "z góry.







I jeszcze Swarzędz:

A na koniec Poznań: