piątek, 23 grudnia 2016

Opowieść pod choinkę


Rys. Halina Staniewska
        Wśród sporej grupy mieszkańców miasteczka, która zebrała się na Rynku, panował radosny gwar. Wszyscy czekali na moment kiedy tysiące lampek, rozwieszonych na wysokiej choince, zabłyśnie oznajmiając wszystkim, że właśnie zaczyna się radosny okres przedświąteczny. Mateusz, po raz pierwszy od wielu lat, poczuł się członkiem tego społeczeństwa i jego również ogarnął ten specjalny nastrój. Jeszcze niedawno było mu to zupełnie obojętne i nie odróżniał dnia świątecznego od powszedniego. Wszystko zmieniło się w wigilijny wieczór prawie rok temu.

            Tego dnia kręcił się po mieście bez celu. Wcale nie spieszyło mu się do jego prowizorycznego domu, który stał wśród, pustych o tej porze roku, ogródków działkowych. Właściwie to całe jego życie było prowizorką. Nie zawsze tak było. Kiedyś miał dom, rodzinę, pracował i wszystko miało jakiś sens. Tylko pracował za dużo. Przez tą pracę był wiecznie zmęczony i to był powód katastrofy. Tak bardzo chciał zawieźć rodzinę na wymarzone wakacje, że nieważna stała się senność. Wsiadł do samochodu i wjechał centralnie pod TIR. Największe nieszczęście polegało na tym, że tylko jemu udało się przeżyć. Chyba tylko po to, żeby mógł odpokutować swoje winy jeszcze za życia. Po stracie najbliższych, z obojętnością wzmocnioną alkoholem przyjął stratę pracy i domu – to już nie miało znaczenia. Została mu tylko ta altanka bez wody i prądu. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
           W plecaku miał wszystko czego potrzebował na wieczór. Za pieniądze zarobione odśnieżaniem kupił jedzenie i butelkę wódki, żeby utopić swoją samotność i poczucie winy, które wciąż, gdzieś na dnie duszy, bolało. Kiedy przechodził obok rozjaśnionej choinki stojącej na Rynku, zegar ratuszowy wybijał właśnie melodię kolędy. Oczy mu się zaszkliły od łez. Ale postanowił sobie, że się nie rozklei. Nie wytrzymał jednak kiedy, przez odsłonięte okno, zajrzał do jednego z mieszkań na parterze kamienicy. Widząc dzieci i rodziców przy wigilijnym stole, rozpłakał się jak mały chłopiec.
            Nie spieszył się do swojej samotnej Wigilii. Postanowił pójść dłuższą drogą – brzegiem jeziora. O tej porze było tutaj cicho i spokojnie. Śnieg magicznie skrzył się od światła księżyca. Gdyby nie skrzypiał pod butami wędrowca, cisza byłaby nieznośna. Księżyc w połączeniu z bielą śniegu sprawiały, że nie było całkiem ciemno.  Nagle Mateusz zauważył jakąś postać poruszającą się na ścieżce. Pomyślał, że to jeden z dzików, które ostatnio często podchodzą do pobliskich osiedli w poszukiwaniu jedzenia. Nie było jednak innej drogi więc postanowił iść dalej. Po chwili usłyszał jęki i w słabym księżycowym świetle zobaczył, że to wcale nie dzikie zwierzę. Na ośnieżonej ścieżce leżała kobieta i bezradnie próbowała się podnieść. Chwycił ją za lodowato zimną rękę i spróbował podnieść. Jęknęła z bólu.
- Już chyba nie wstanę. Chciałam tylko popatrzeć na jezioro. Tak ładnie teraz wygląda. Ale się przewróciłam na oblodzonej ścieżce i myślałam, że już tutaj zostanę. W Wigilię mało ludzi spaceruje… Strasznie boli mnie noga w kostce.
- Dużo do zamarznięcia pani nie brakowało…
            Jedyne czego mu los nie poskąpił to siła fizyczna. Dlatego bez problemu podniósł drobną kobietę i ruszył ośnieżoną ścieżką – na szczęście do dyżurującej  w tę magiczną noc przychodni nie było daleko. Lekarz i pielęgniarka pili kawę i pojadali makowiec siedząc przy plastikowej choince i spoglądając w ekran telewizora. Dopiero w świetle jarzeniówek Mateusz zobaczył, że kobieta którą przyniósł mogłaby być jego matką, a może nawet babcią. Chciał już sobie pójść, ale w sumie się nie spieszył. Nie było go w jego altanie cały dzień i na pewno teraz jest okropnie zimno. A tutaj ciepło i jasno. Poza tym - zmęczyła go ta droga ze staruszką na rękach i teraz tak dobrze mu się siedziało na tym krześle w poczekalni, że ciężko było mu się podnieść.
Noga okazała się tylko skręcona i po kwadransie można było iść do domu. Ale jak tu iść? Nie było wyjścia - chwycił kobietę pod ramię i powoli ruszyli w stronę osiedla. Mijali kolejne bloki ze świątecznie oświetlonymi balkonami i jasnymi oknami. Na szczęście staruszka nie mieszkała daleko. Mateusz zamierzał doprowadzić ją do drzwi i się pożegnać. Jednak, kiedy zaprosiła go do środka, nie odmówił. Mieszkanie było ciche i puste. Jedynym świątecznym akcentem był biały obrus na stole i talerzyk z opłatkiem. Całości dopełniały świerkowe gałązki w wazonie. Mateusz się zdziwił.
- Myślałem, że rodzina na panią czeka…
- Nie mam nikogo… Całe życie wychowywałam cudze dzieci w szkole, a własnej rodziny nigdy nie założyłam. Ty chyba też jesteś sam? Inaczej nie włóczyłbyś się w Wigilię bez celu… Ale może tak właśnie miało być? Przecież ja bym zamarzła na tej ścieżce.
Mężczyzna milczał. Trudno zresztą było przerwać gadatliwej staruszce. A może właśnie tego ludzkiego gadania potrzebował?
- Wiesz, myślę, że nie bez powodu na tym stole leży opłatek. Miałam przeczucie, że dzisiaj się nim z kimś podzielę. Ale kolację to będziesz musiał sam przygotować bo ja z tą nogą to nie bardzo.
Mateusz siedział nieco oszołomiony. Wyglądało na to, że starsza pani porządkowała jego życie, a on czuł się z tym całkiem dobrze.
- I jeszcze jedno. Mam na imię Aniela. Ale możesz do mnie mówić „babciu”. I zdejmij wreszcie tą kurtkę…
            Teraz, niemal rok później, Mateusz patrząc na rozświetloną na Ryku choinkę, nie ociągał się już z pójściem do domu. Wiedział, że czeka na niego babcia Aniela – śmieszna gadatliwa staruszka bez której jego życie już nie miałoby sensu. 
       
 Rys. Halina Staniewska
Tekst ukazał się w Tygodniku Swarzędzkim 22 grudnia 2016

2 komentarze:

  1. Kochana - pisz dalej, fajnie się czyta. Pozdrawiam.Ps. Rys. też pochwalam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za dobre słowo! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń