Rys. Halina Staniewska
Wśród sporej grupy mieszkańców
miasteczka, która zebrała się na Rynku, panował radosny gwar. Wszyscy czekali
na moment kiedy tysiące lampek, rozwieszonych na wysokiej choince, zabłyśnie
oznajmiając wszystkim, że właśnie zaczyna się radosny okres przedświąteczny.
Mateusz, po raz pierwszy od wielu lat, poczuł się członkiem tego społeczeństwa
i jego również ogarnął ten specjalny nastrój. Jeszcze niedawno było mu to
zupełnie obojętne i nie odróżniał dnia świątecznego od powszedniego. Wszystko
zmieniło się w wigilijny wieczór prawie rok temu.
Tego
dnia kręcił się po mieście bez celu. Wcale nie spieszyło mu się do jego
prowizorycznego domu, który stał wśród, pustych o tej porze roku, ogródków działkowych.
Właściwie to całe jego życie było prowizorką. Nie zawsze tak było. Kiedyś miał
dom, rodzinę, pracował i wszystko miało jakiś sens. Tylko pracował za dużo.
Przez tą pracę był wiecznie zmęczony i to był powód katastrofy. Tak bardzo
chciał zawieźć rodzinę na wymarzone wakacje, że nieważna stała się senność.
Wsiadł do samochodu i wjechał centralnie pod TIR. Największe nieszczęście
polegało na tym, że tylko jemu udało się przeżyć. Chyba tylko po to, żeby mógł
odpokutować swoje winy jeszcze za życia. Po stracie najbliższych, z
obojętnością wzmocnioną alkoholem przyjął stratę pracy i domu – to już nie
miało znaczenia. Została mu tylko ta altanka bez wody i prądu. Do wszystkiego
można się przyzwyczaić.
W
plecaku miał wszystko czego potrzebował na wieczór. Za pieniądze zarobione
odśnieżaniem kupił jedzenie i butelkę wódki, żeby utopić swoją samotność i
poczucie winy, które wciąż, gdzieś na dnie duszy, bolało. Kiedy przechodził
obok rozjaśnionej choinki stojącej na Rynku, zegar ratuszowy wybijał właśnie melodię
kolędy. Oczy mu się zaszkliły od łez. Ale postanowił sobie, że się nie rozklei.
Nie wytrzymał jednak kiedy, przez odsłonięte okno, zajrzał do jednego z
mieszkań na parterze kamienicy. Widząc dzieci i rodziców przy wigilijnym stole,
rozpłakał się jak mały chłopiec.
Nie
spieszył się do swojej samotnej Wigilii. Postanowił pójść dłuższą drogą –
brzegiem jeziora. O tej porze było tutaj cicho i spokojnie. Śnieg magicznie
skrzył się od światła księżyca. Gdyby nie skrzypiał pod butami wędrowca, cisza
byłaby nieznośna. Księżyc w połączeniu z bielą śniegu sprawiały, że nie było
całkiem ciemno. Nagle Mateusz zauważył
jakąś postać poruszającą się na ścieżce. Pomyślał, że to jeden z dzików, które
ostatnio często podchodzą do pobliskich osiedli w poszukiwaniu jedzenia. Nie
było jednak innej drogi więc postanowił iść dalej. Po chwili usłyszał jęki i w
słabym księżycowym świetle zobaczył, że to wcale nie dzikie zwierzę. Na
ośnieżonej ścieżce leżała kobieta i bezradnie próbowała się podnieść. Chwycił
ją za lodowato zimną rękę i spróbował podnieść. Jęknęła z bólu.
- Już chyba nie wstanę. Chciałam
tylko popatrzeć na jezioro. Tak ładnie teraz wygląda. Ale się przewróciłam na
oblodzonej ścieżce i myślałam, że już tutaj zostanę. W Wigilię mało ludzi
spaceruje… Strasznie boli mnie noga w kostce.
- Dużo do zamarznięcia pani nie
brakowało…
Jedyne
czego mu los nie poskąpił to siła fizyczna. Dlatego bez problemu podniósł
drobną kobietę i ruszył ośnieżoną ścieżką – na szczęście do dyżurującej w tę magiczną noc przychodni nie było daleko.
Lekarz i pielęgniarka pili kawę i pojadali makowiec siedząc przy plastikowej
choince i spoglądając w ekran telewizora. Dopiero w świetle jarzeniówek Mateusz
zobaczył, że kobieta którą przyniósł mogłaby być jego matką, a może nawet
babcią. Chciał już sobie pójść, ale w sumie się nie spieszył. Nie było go w
jego altanie cały dzień i na pewno teraz jest okropnie zimno. A tutaj ciepło i
jasno. Poza tym - zmęczyła go ta droga ze staruszką na rękach i teraz tak
dobrze mu się siedziało na tym krześle w poczekalni, że ciężko było mu się
podnieść.
Noga okazała się tylko
skręcona i po kwadransie można było iść do domu. Ale jak tu iść? Nie było
wyjścia - chwycił kobietę pod ramię i powoli ruszyli w stronę osiedla. Mijali
kolejne bloki ze świątecznie oświetlonymi balkonami i jasnymi oknami. Na
szczęście staruszka nie mieszkała daleko. Mateusz zamierzał doprowadzić ją do
drzwi i się pożegnać. Jednak, kiedy zaprosiła go do środka, nie odmówił.
Mieszkanie było ciche i puste. Jedynym świątecznym akcentem był biały obrus na
stole i talerzyk z opłatkiem. Całości dopełniały świerkowe gałązki w wazonie.
Mateusz się zdziwił.
- Myślałem, że rodzina na panią
czeka…
- Nie mam nikogo… Całe życie
wychowywałam cudze dzieci w szkole, a własnej rodziny nigdy nie założyłam. Ty
chyba też jesteś sam? Inaczej nie włóczyłbyś się w Wigilię bez celu… Ale może
tak właśnie miało być? Przecież ja bym zamarzła na tej ścieżce.
Mężczyzna milczał. Trudno zresztą
było przerwać gadatliwej staruszce. A może właśnie tego ludzkiego gadania potrzebował?
- Wiesz, myślę, że nie bez powodu na
tym stole leży opłatek. Miałam przeczucie, że dzisiaj się nim z kimś podzielę.
Ale kolację to będziesz musiał sam przygotować bo ja z tą nogą to nie bardzo.
Mateusz siedział nieco oszołomiony.
Wyglądało na to, że starsza pani porządkowała jego życie, a on czuł się z tym
całkiem dobrze.
- I jeszcze jedno. Mam na imię
Aniela. Ale możesz do mnie mówić „babciu”. I zdejmij wreszcie tą kurtkę…
Teraz,
niemal rok później, Mateusz patrząc na rozświetloną na Ryku choinkę, nie
ociągał się już z pójściem do domu. Wiedział, że czeka na niego babcia Aniela –
śmieszna gadatliwa staruszka bez której jego życie już nie miałoby sensu.
Tekst ukazał się w Tygodniku Swarzędzkim 22 grudnia 2016
Kochana - pisz dalej, fajnie się czyta. Pozdrawiam.Ps. Rys. też pochwalam.
OdpowiedzUsuńDzięki za dobre słowo! Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń