piątek, 28 grudnia 2012

Historia, czyli o czym pamiętamy

Trochę ze świątecznego lenistwa, a trochę z braku czasu umieszczę dzisiaj nieco przerobiony tekst, który napisałam kilka lat temu. Przepraszam za jego patetyczność, ale ukazał się wówczas w gazetce "Głos Polonii" w okręgu Thunder Bay w Kanadzie, a do gazety to trzeba pisać poważnie:) Tematyka jest wpasowana idealnie w ostatnie dni grudnia.

 "Chciałabym napisać o wydarzeniu, którego dziewięćdziesiąta czwarta rocznica jest właśnie obchodzona, czyli o Powstaniu Wielkopolskim. O jego genezie, przebiegu i skutkach można przeczytać na wielu stronach internetowych, w czasopismach i książkach. Ja napiszę krótko: Celem powstania było uwolnienie, po 125 latach zaborów, Wielkopolski spod władzy niemieckiej. Wybuchło 27 grudnia 1918 roku, w reakcji na demonstracje Niemców sprzeciwiających się wizycie w Poznaniu polskiego pianisty i działacza niepodległościowego Ignacego J. Paderewskiego. Powstańcy w krótkim czasie opanowali Wielkopolskę i powstanie zakończyło się 16 lutego 1919 roku rozejmem w Trewirze.  Było to jedno z trzech zwycięskich zrywów niepodległościowych w dziejach Polski. Tyle najważniejszych faktów. Bardziej szczegółowe opracowania pozostawmy historykom.
Mnie interesuje trochę inna strona tego wydarzenia. Lubię sobie czasami pomyśleć o codziennym życiu ludzi sprzed wielu lat. Często zastanawiam się jak miejsca, w których się właśnie znajduję, wyglądały sto lat temu. W co się bawiły dzieci na ulicy, jak były ubrane, gdzie pracowali ich rodzice. Dziś trudno nam sobie wyobrazić rodzinny wieczór bez światła elektrycznego i telewizora. A jednak ludzie doskonale sobie bez tego radzili. Żyli również bez kuchenki gazowej, pralki, lodówki, zmywarki i wielu innych urządzeń.
Wyobraźmy sobie grudzień 1918 roku. Na dworze trzaskający mróz, dookoła biel śniegu (ciekawe ile też musiała wynosić temperatura w ówczesnych, nieocieplanych mieszkaniach?).  Jednak ludzkie głowy i serca były gorące. Wielkopolanie dużo wcześniej przygotowywali się do czynnego oporu. Organizowali się w polskich chórach, organizacjach sportowych i skautowskich. Wieczorami ludzie spotykali się, rozmawiali, czytali polskie książki i szyli sztandary. Już kilkanaście lat wcześniej w szkołach wybuchały strajki uczniowskie. Wiem (i boleję nad tym), że dla dzisiejszych dzieci nauczyciel nie jest autorytetem i sprzeciwienie mu się nie stanowi wielkiego problemu. Jednak sto lat temu stawienie oporu dorosłemu – nauczycielowi – Niemcowi (!) było aktem wielkiej odwagi. Jakaż musiała być determinacja naszych ówczesnych rodaków (we wszystkich trzech zaborach), żeby po ponad stu latach obcych rządów chciało im się walczyć o swoje państwo i swoją narodowość. Przecież nikt z nich nie pamiętał Polski. Znać mogli ją tylko z opowiadań rodziców i dziadków, a zaborcy robili wszystko, żeby tę pamięć wykorzenić. Warunki ekonomiczne w każdym z zaborów były inne. Najciężej żyło się Polakom w zaborze rosyjskim i tutaj zrozumiałe jest, że ludzie chcieli zmian. W Galicji i Prusach życie było mniej uciążliwe, jednak nasi rodacy nie zapomnieli o swojej narodowości.  Zastanówmy się w jaki sposób ludzie się ze sobą komunikowali. To nie były czasy, w których już przedszkolaki noszą przy sobie telefony, a większość społeczeństwa nie wyobraża sobie życia bez internetu. Nie było samochodów, ani autobusów. Żeby przekazać informacje, spotkać się i coś zaplanować trzeba było się wysilić. Pomyślmy  komu z nas chciałoby się oderwać od telewizora czy komputera i wyjść na ulicę, żeby brać udział w wiecu. Trzeba sobie szczerze powiedzieć – staliśmy się wygodni i nieco leniwi. Nikogo o to nie winię –  tylko stwierdzam fakt. Dlatego uważam, że na wszystkie wielkie zrywy patriotyczno-narodowościowe w naszej historii powinniśmy spojrzeć z wielkim szacunkiem dla wysiłku i poświęcenia ludzi, którzy brali w nich udział.
     Podzieliłam się swoimi przemyśleniami z nadzieją, że być może zachęcą one kogoś do zainteresowania się historią. Pamiętam ze szkolnych czasów, że nie jest to wcale łatwe. Uczniowie są przerażeni ogromem suchych faktów, których muszą uczyć się na pamięć. Podręcznik historii jest jednym z najbardziej nielubianych przez uczniów. Myślę, że nic złego by się nie stało gdyby nauczyciel potrafił poruszyć wyobraźnię młodych ludzi, a przymknął oko na niedokładną znajomość dat. Chyba lepiej pamiętać co i dlaczego się wydarzyło niż znać daty, które nic nam nie mówią. Pewnie sieję herezje, ale na szczęście palenia na stosie już się nie stosuje i jest nadzieja, że przeżyję…"

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wszyscy gotowi? Można zaczynać?



Jak widać na załączonym powyżej obrazku, czas adwentu dobiegł końca. Czy wszyscy gotowi do świąt? Ja dzisiaj jakieś 90 procent dnia spędziłam w kuchni. Ale się opłaciło! Sernik i makowiec smakowicie drażnią swoim zapachem, karpie grzecznie zastygły w galarecie, a grzybki zmiękły w kapuście. Uszka przebywają w zamrażalniku już od kilku dni. 
Właśnie się zorientowałam, że tak samo jak w roku ubiegłym i jeszcze poprzednim zapomniałam o umyciu żyrandola. A moja cwana familia, zamiast mnie wyręczyć, stwierdziła, że w sumie to już taka rodzinna tradycja i grzechem byłoby ją łamać. Wszak sama im powtarzam, że tradycja to ważna rzecz jest. W sumie to nie lubię skakać po drabinie i jestem gotowa im przyznać rację. 
Pozostało mi zapakować kilka prezentów i można położyć się spać. Uwielbiam wigilijny poranek. Pamiętam grzybowy zapach, który mnie w dzieciństwie budził w ten cudowny dzień. Mama zawsze w Wigilię rano przygotowywała sos grzybowy. Teraz ten obowiązek spadł na mnie. Chciałabym, żeby moje dzieci też kiedyś miały podobne wspomnienia.
Cóż, pozostaje mi złożyć życzenia. Zawsze miałam z tym problem. Nigdy nie wiem czego życzyć. Ale może mi się uda.
Chciałabym Wszystkim życzyć dużo szczęścia, miłości, zrozumienia i tylko troszkę trosk. Bez nich nasze życie byłoby nudnawe.

sobota, 22 grudnia 2012

I jeszcze zimowa opowieść...



Skręciłam w lewo, w stronę Rynku.  Jak dobrze, że śnieg rozjaśnia okolicę, bo inaczej byłoby całkiem ciemno. O, na Rynku są latarnie! Chyba gazowe. Ich światło, połączone ze śniegiem, daje specyficzny ciepły nastrój. Ratusz, tak jak się spodziewałam, jest o piętro niższy niż ten, który znam. W dodatku z północnej strony jest bardziej rozbudowany. Dlaczego wokół taki spokój? Czy ludzie  wtedy nie wychodzili z domu wieczorami? Zajrzałam przez okno jednego z mieszkań. Niesamowite! Przecież to Wigilia! Jakaś kobieta kładzie sianko pod obrus, a mężczyzna zapala świeczki na niewielkiej choince. To dlatego na ulicach tak pusto. Ludzie zasiadają do wigilijnego stołu…
Takiej okazji nie mogę zmarnować, muszę zobaczyć jak ten dzień spędzano w domu pradziadków. Skręciłam szybko w Zamkową i pobiegłam na Krótką. Tam pradziadek Jan kupił kiedyś od gminy żydowskiej posesję, na której wcześniej była rytualna rzeźnia. Zbudował dom i warsztat stolarski, który funkcjonował do II Wojny Światowej. Jeszcze kilka metrów i zajrzę przez okno dziadków. Co mogą w tej chwili robić? Trochę się boję tam zaglądać. Śnieg skrzypi pod nogami. Widzę już światło padające z okien na wąską uliczkę. Jeszcze kilka kroków….  

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Zimowej opowieści ciąg dalszy


Przetarłam oczy. Śnieg nagle przestał sypać i zrobiło się cicho. Co tak ciemno? Pewnie prąd wyłączyli? Dziwne, nie świeci żadna latarnia. W ogóle nie ma latarni! Ale w oknach budynków świecą światła. Dobrze, że leży śnieg, przynajmniej nie jest czarno dookoła. Zaraz zaraz, coś tu nie gra. Budynki niby te same. A nie! Brakuje kwadratowego piętrowego domu i kwiaciarni  po lewej. Wprawdzie nie przechodziłam tędy od kilku tygodni, ale w jakim celu mieliby je wyburzać? Na tym miejscu stoi niski budynek z jakimś szyldem przysypanym śniegiem. Wyminęła mnie grupka rozgadanych dzieciaków z sankami. Na chwilę zamilkli przyglądając mi się ciekawie. Chyba im się spieszyło bo zaraz ruszyli dalej biegiem. W tym momencie z szyldu spadła gruba warstwa śniegu i odkryła napis: „Karczma”.  O nie! Tata opowiadał mi, że tutaj była karczma, ale to było 90 albo 80 lat temu. Podobno druga żona pradziadka Jana tutaj pracowała zanim się poznali. To znaczy…? To znaczy, że jestem w latach dwudziestych?! Niemożliwe! A może jednak… W tym momencie ulicą przejechał koń z saniami i rozległ się dźwięk dzwonka. A jednak możliwe! Skoro jestem w przeszłości, to jeszcze kilka kroków i powinnam zobaczyć żydowską  bożnicę, która spaliła się w latach trzydziestych. Czytałam kiedyś, że z jej zgliszcz sterczały tylko rurki od gazowej instalacji oświetlenia. To musiał być straszny widok. Jest! Zamiast parkingu przede mną stoi drewniany budynek świątyni. 

Widziałam tylko jej jedną niewyraźną fotografię na jakiejś starej pocztówce.  Niesamowite! Okna oświetlone. Zdaje się, że żydzi obchodzą święto Chanuka w czasie naszego Bożego Narodzenia. Skoro jestem tutaj, to wystarczy przejść ulicą Ogrodową i moim oczom powinna się ukazać kolejna świątynia – zbór protestancki. Śnieg skrzypi pod butami. W okienkach niskich budynków widać światła chyba naftowych lamp. Widocznie tutaj nie ma jeszcze oświetlenia gazowego. Trochę zimno, trzeba przyspieszyć. Boję się, ale ciekawość pcha mnie dalej. Nagle moim oczom ukazał się wysoki majestatyczny budynek kościoła. 
Dokładnie w miejscu gdzie latem tryska kolorowa fontanna!  
Chyba zwariowałam. Ale skoro już tu jestem…. To dlaczego nie? Muszę zobaczyć co się dzieje u pradziadka w domu na Krótkiej! ...
c.d.n.

wtorek, 11 grudnia 2012

Przygotowania

Hoł, hoł, hoł! Jak tam przygotowania do świąt? Nie wiem dlaczego, ale zawsze zaczynam od tych przyjemniejszych czynności, porządki zostawiając na koniec. Może macie tak samo? Na razie, wspólnym rodzinnym wysiłkiem, powstały pierniczki. Polecam. Świetna zabawa nawet dla nastolatków.


Udało mi się też zrobić kilka bombek. W ubiegłym roku odkryłam sposób na wykorzystanie zużytych żarówek. Bardzo szybko okazało się, że zapotrzebowanie jest duże i tych używanych jest zdecydowanie za mało. Dlatego wykupiłam w pobliskim sklepiku cały zapas. W tym roku to już problem ponieważ tych zwykłych tanich żarówek się nie produkuje.

Nie lubię kupować dekoracji. Te zrobione samodzielnie są przynajmniej oryginalne. Weźmy na przykład takie aniołki: 
No powiedzcie czy ktoś ma takie same? Bardzo wątpię. To jeszcze pozostałości z czasów kiedy moje pociechy chodziły na zajęcia plastyczne. Tym cenniejsze, że po wykonaniu kilku takich oryginalnych ”dzieł” młodszy syn został poproszony o nie przychodzenie do domu kultury ponieważ powodował dezorganizację zajęć. Wolałam nie wnikać co to dokładnie oznaczało. Podejrzewam, że „dezorganizował” specjalnie mając nadzieję, że go wyrzucą. W ten jednak sposób legła w gruzach kariera plastyczna moich dzieci.
Ale kilka pamiątek zostało.
A wracając do porządków… jeszcze kilka dni i już nie da się unikać tematu. Trzeba będzie chwycić za szmatę, szczotę i co tam jeszcze wymyślili, żeby nam umilić życie!

niedziela, 9 grudnia 2012

Zimowa opowieść



Co za pogoda! Coś z rodzaju co to „zawieje” i na dodatek „zamiecie”. Chciałam zimy to ją mam. Owszem, bardzo lubię śnieg, ale jak tak sypie to wolałabym oglądać go przez szybę. Ale cóż zrobić skoro mamie właśnie dzisiaj się przypomniało o nieodebranym płaszczu od czyszczenia? W czym jutro pójdzie na Pasterkę? Pewnie psa by w taką pogodę z domu nie wygoniła. Ale własna córka to co innego.
Daleko nie mam. Kilkaset metrów ulicą Zamkową i będę na Rynku. I pomyśleć, że kiedy chodziłam tutaj do szkoły to ulica nosiła nazwę 22 lipca. Jak ten świat się zmienia. A moja stara szkoła prawie wcale! Jak na 116-latkę trzyma się świetnie. Otoczenie się zmieniło, ale sam budynek z czerwonej cegły wygląda zupełnie jak na starej pocztówce – tylko ogródka brakuje.
W oknach mieszkań, po przeciwnej stronie ulicy, prawdziwa orgia świateł. Każdy chce mieć ładniej, oryginalniej, na bogato. W sklepach kiczowate dekoracje i amerykańska muzyka.  To co jeszcze niedawno mi się podobało, ostatnio już drażni. Ciekawe, że to całe badziewie produkują Chińczycy, którzy z Bożym Narodzeniem mają niewiele wspólnego, 
Nagle zatęskniłam za czasami kiedy nie biły po oczach wściekle mrugające światełka. Zamiast tego, każdy wypatrzony w oknie blask choinki, powodował ciepłe uczucia. Na stołach zamiast przedawkowanej czerwieni i złota, panowała dostojna biel, a najbardziej kolorowym elementem otoczenia była choinka. Zupełnie odwrotnie niż dzisiaj.
Brr! Ale sypie. Przez śnieg prawie nic nie widać. Prosto w oczy. Teraz to faktycznie nic nie widzę…

c.d.n.

czwartek, 6 grudnia 2012

Imieniny świętego


Odwiedził was dzisiaj święty? Ja od jakiegoś czasu mam wrażenie, że staruszek ma sklerozę albo, co jest bardziej prawdopodobne, dawno już zostałam skreślona z listy grzecznych dzieci. Trudno – obejdzie się.  A znałam go osobiście, na co mam dowód w postaci załączonej fotografii. Osoby spoza Wielkopolski mogą nie wiedzieć, że u nas Św. Mikołaj w dniu swoich imienin, przynosi prezenty i podrzuca je w nocy do butów.  Za to w Wigilię odwiedza nas Gwiazdor łudząco do Mikołaja podobny. Może to bliźniaki? W każdym razie dzieciaki mają w grudniu podwójną radochę. Kiedyś Mikołajki kojarzyły się z zapachem pasty do butów ponieważ obuwie musiało być czyściutkie i błyszczące. Teraz z reguły produkują toto z czegoś co się do pastowania nie nadaje. Mój syn wczoraj spędził ze swoimi butami tyle czasu w łazience, że zaczęłam się obawiać czy mu się przypadkiem nie rozkleją od nadmiaru wody. Rozczuliło mnie to. W końcu chłopak ma 13 lat i od dawna wie, że nie ma takich świętych, którzy rozdają prezenty! Ale jak miło pomarzyć, przypomnieć sobie jak to było kilka lat temu i choć na chwilę zapomnieć, że jest się zbuntowanym nastolatkiem. Jest również korzyść wymierna – dokładnie umyte buty.  
Życzę dzisiaj wszystkim pamiętającego (nie musi być bogaty) Mikołaja!

wtorek, 4 grudnia 2012

„Biały płot, cały sad biały, w puszystej bieli świat!”



To właśnie dzisiaj ujrzałam po przebudzeniu. Natychmiast odezwało się we mnie dziecko, które z nosem przylepionym do szyby patrzy na białe spadające płatki. To dziecko dość szybko ustąpiło miejsca sfrustrowanemu dorosłemu, który ma problem z dotarciem do pracy, ale pozostańmy przy tej przyjemniejszej stronie dzisiejszej aury…
Najwspanialszą zimową przygodę przeżyłam bardzo dawno, w prawie zamierzchłej przeszłości. Dokładnie w styczniu 1981 roku. Wtedy właśnie rodzice wysłali mnie ze swoimi znajomymi do ich rodziny w Bieszczadach.
Jako chroniczny zmarzlak zostałam zaopatrzona w ciepły kożuszek do kolan i zapakowana do pociągu. Podróż do Przemyśla jakoś przetrwałam, później pojawiły się problemy z dotarciem na miejsce – PKS nie wygrał zaspami, ale koniec końców znaleźliśmy się w docelowej wiosce. Drewniany niebieski dom, wysoko podpiwniczony, przed domem prawdziwa studnia, a dookoła być może ogród, czego wówczas, z powodu grubej warstwy śniegu, stwierdzić się nie dało. Nieco kłopotu miałam z załapaniem, że toalety jednak w domu nie ma, ale jakoś się przyzwyczaiłam. Szybko okazało się, że mój kożuszek w tamtejszych warunkach nie ma zastosowania. Strasznie przeszkadzał w bieganiu z dzieciakami. Miałam do wyboru: albo stać i patrzeć jak inni szaleją z sankami, albo ubrać kilka sweterków (pożyczonych, dzieci wtedy nie miały tyle odzienia co dzisiaj) i do nich dołączyć. Pierwszy raz w życiu całe dnie spędzałam na mroźnym powietrzu. Co dziwne – okazało się, że na śniegu wcale nie jest zimno! Ile było śmiechu jak ktoś wpadł w zaspę po pachy, albo do potoku po kolana. Uciekaliśmy do domu dopiero gdy się ściemniało i do naszych uszu docierało wycie wilków. Wszyscy przyklejali się plecami do kaflowego pieca, a rękawiczki i buty trafiały do piekarnika w celu suszenia. Kiedy było na prawdę mroźno, albo sypało tak, że wyjść się nie dało, to skakaliśmy w gumę na wielkiej oszklonej werandzie, albo słuchaliśmy opowieści Babki o okropieństwach, które przeżyła podczas wojny i tuż po niej. Po jej opowieściach mieliśmy trochę kłopotu z zaśnięciem, ale zmęczenie w końcu zwyciężało i całe towarzystwo spało zdrowym snem. Łóżko Babki stało w kuchni w pobliżu pieca.  Pod nim znaleźliśmy słoik ze specyficznym lekiem na wszystko.  Udało nam się nawet ten słoik stłuc podczas zabawy. Śmiesznie wyglądają pijawki pełzające po podłodze.
Niestety nie mam żadnych zdjęć z tej wyprawy, ale wspomnień pozostało mnóstwo. Nie sposób o wszystkich opowiedzieć. Najbardziej mi zapadły w pamięci wielkie ośnieżone przestrzenie, rumiane roześmiane twarze dzieciaków, lizaki marki „kodżak” w sklepie GS oraz jazda samochodem marki Syrenka w 10 osób (że o braku fotelików i pasów nie wspomnę). 
Chciałabym życzyć wszystkim dzieciakom takiej zimowej przygody. Żaden wyjazd na narty do Włoch czy Austrii nie może się z tym równać!

środa, 28 listopada 2012

Adwent czas zacząć



Adwent…  w dzieciństwie był to czas radosnego oczekiwania. Na co? Właściwie trudno powiedzieć czy to oczekiwanie miało jakieś religijne podłoże, czy bardziej prozaiczne. Raczej to drugie bo w końcu na co mogą czekać dzieci? Chyba każdy wie. Chociaż w czasach mojego dzieciństwa to oczekiwanie było inne niż teraz. Dzisiaj dzieciaki czekają na wymarzoną zabawkę. Wtedy miało to bardziej tajemniczy charakter. W końcu nigdy nie można było przewidzieć co też mama „dostanie” w sklepie. Prawdziwa magia. Ileż to razy jechało się do miasta po buty, a wracało z sokowirówką bo akurat „rzucili”? Dzięki ówczesnej sytuacji rynkowej, jako nastolatka, byłam szczęśliwą posiadaczką: glinianej karafki w kształcie rybki z sześcioma kieliszkami, płyty Bogusława Meca, którego nie cierpiałam, oraz kija hokejowego wraz z dwoma krążkami. Tak, to były na pewno bardzo zagadkowe czasy dla dzieci. Nigdy nie mogły przewidzieć co znajdą pod choinką. Pierwszego w życiu Gwiazdorka (dla niewtajemniczonych – wielkopolska odmiana św. Mikołaja) z czekolady, przywiezionego przez znajomych z Niemiec zachodnich, dostałam w wieku lat szesnastu. Około tygodnia podziwiałam jego błyszczące czerwone złotko zanim zaczęłam powoli konsumować. Był zbyt piękny, żeby go tak od razu pożreć.
Jakże świat się zmienił… Moje własne dzieci gardzą czekoladowymi Gwiazdorkami. W sklepach jest tyle smaczniejszych rzeczy, że nie warto sobie głowy zawracać.  Nie potrafią też cieszyć się tak jak my kiedyś – z byle czego. Chwilami im zwyczajnie współczuję. Ale świata nie zmienimy i pozostaje nam przywyknąć.  Żeby tylko każdy mógł się przed świętami zastanawiać co kupić na prezent, a nie za co go kupić. Jaki piękny byłby wtedy ten świat… 

poniedziałek, 26 listopada 2012

zamiast wstępu

Cisza. Ta cisza zawsze działała na mnie kojąco. Nigdy nie mogłam się skupić podczas mszy. Wolałam przyjść tutaj kiedy nikogo nie było. Moim ulubionym miejscem od dzieciństwa była ostatnia ławka w lewej bocznej nawie. Stąd najlepiej widziałam ołtarz, a na lewo – konfesjonał. Gdzieś z zakamarków dziecięcej pamięci docierało do mnie wspomnienie słów mamy: „Widzisz jak pięknie rzeźbiony jest ten konfesjonał? Robił go twój prapradziadek, Andrzej. Te ławki, na których siedzimy też są jego dziełem”. Zapamiętałam to. Po ławkach pozostały wspomnienia. Pamiętam, że były na nich takie tabliczki z nazwiskami. Ludzie chyba sobie rezerwowali miejsca. W latach osiemdziesiątych ławki trafiły do pieca i zginęły w płomieniach wraz ze swoimi tabliczkami. Trudno, wszystko ma swój koniec. Oby konfesjonały żyły jak najdłużej.


Podniosłam głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na ołtarz. Co u licha?!  Gdzie ołtarz? Jest, ale jakiś inny. Gdzie ja jestem?! Malowidła na ścianach obce, ołtarz, ambona. Przecież w tym kościele nie ma ambony! Zwariowałam. Zaraz, zaraz. Posadzka jest ta sama, ławki (ławki!) są dokładnie te, które pamiętam z dzieciństwa. Co się dzieje?! Konfesjonały są. Jestem chyba w tym samym miejscu co przed chwilą. Muszę stąd natychmiast wyjść. Czuję się jakbym grała główną role w jakimś thrillerze. Jeżeli jeszcze nie zwariowałam to za chwilę to na pewno nastąpi.  Z trudem otwarłam ciężkie stare drzwi i poraziło mnie słoneczne światło. Oczy przyzwyczaiły się do spokojnego półmroku. Chyba jednak nie zwariowałam. Stara kostnica stoi na swoim miejscu, za nią murek z klęczącymi aniołkami, schodki i cmentarz. Ale te groby jakieś obce. To nie są lastrykowe płyty. Kamienne nagrobki, gdzieniegdzie otoczone żelaznymi płotkami, drewniane krzyże. W dali połyskują wody jeziora. Szczypanie w rękę nic nie daje. To nie sen. Boję się. Dalej nie idę. Nie jestem gotowa.Trzeba zebrać myśli i ogarnąć to co się dzieje. Sytuacja mnie chyba przerasta. Co innego wyobrażać sobie jak świat wyglądał w przeszłości, a co innego oszaleć i się w nim znaleźć. Potrzebny mi jest dobry psychiatra. Biegnę do mojej ławki. Może jak się solidnie pomodlę to przejdzie mi to szaleństwo?

Podskoczyłam kiedy poczułam dotyk ręki na moim ramieniu. Zamiast ducha, którego się spodziewałam, zobaczyłam twarz mojego syna. Jak dobrze! To jednak był tylko sen. Jego mało subtelne słowa: „Długo tu zamierzasz sterczeć? Głodny jestem” wydały mi się dzisiaj piękne.