To
właśnie dzisiaj ujrzałam po przebudzeniu. Natychmiast odezwało się we mnie
dziecko, które z nosem przylepionym do szyby patrzy na białe spadające płatki.
To dziecko dość szybko ustąpiło miejsca sfrustrowanemu dorosłemu, który ma
problem z dotarciem do pracy, ale pozostańmy przy tej przyjemniejszej stronie
dzisiejszej aury…
Najwspanialszą
zimową przygodę przeżyłam bardzo dawno, w prawie zamierzchłej przeszłości.
Dokładnie w styczniu 1981 roku. Wtedy właśnie rodzice wysłali mnie ze swoimi
znajomymi do ich rodziny w Bieszczadach.
Jako
chroniczny zmarzlak zostałam zaopatrzona w ciepły kożuszek do kolan i
zapakowana do pociągu. Podróż do Przemyśla jakoś przetrwałam, później pojawiły
się problemy z dotarciem na miejsce – PKS nie wygrał zaspami, ale koniec końców
znaleźliśmy się w docelowej wiosce. Drewniany niebieski dom, wysoko
podpiwniczony, przed domem prawdziwa studnia, a dookoła być może ogród, czego
wówczas, z powodu grubej warstwy śniegu, stwierdzić się nie dało. Nieco kłopotu
miałam z załapaniem, że toalety jednak w domu nie ma, ale jakoś się
przyzwyczaiłam. Szybko okazało się, że mój kożuszek w tamtejszych warunkach nie
ma zastosowania. Strasznie przeszkadzał w bieganiu z dzieciakami. Miałam do wyboru:
albo stać i patrzeć jak inni szaleją z sankami, albo ubrać kilka sweterków
(pożyczonych, dzieci wtedy nie miały tyle odzienia co dzisiaj) i do nich
dołączyć. Pierwszy raz w życiu całe
dnie spędzałam na mroźnym powietrzu. Co dziwne – okazało się, że na śniegu
wcale nie jest zimno! Ile było śmiechu jak ktoś wpadł w zaspę po pachy, albo do
potoku po kolana. Uciekaliśmy do domu dopiero gdy się ściemniało i do naszych
uszu docierało wycie wilków. Wszyscy przyklejali się plecami do kaflowego
pieca, a rękawiczki i buty trafiały do piekarnika w celu suszenia. Kiedy było
na prawdę mroźno, albo sypało tak, że wyjść się nie dało, to skakaliśmy w gumę
na wielkiej oszklonej werandzie, albo słuchaliśmy opowieści Babki o
okropieństwach, które przeżyła podczas wojny i tuż po niej. Po jej opowieściach
mieliśmy trochę kłopotu z zaśnięciem, ale zmęczenie w końcu zwyciężało i całe
towarzystwo spało zdrowym snem. Łóżko Babki stało w kuchni w pobliżu pieca. Pod nim znaleźliśmy słoik ze specyficznym
lekiem na wszystko. Udało nam się nawet
ten słoik stłuc podczas zabawy. Śmiesznie wyglądają pijawki pełzające po
podłodze.
Niestety nie mam żadnych zdjęć z tej wyprawy, ale wspomnień
pozostało mnóstwo. Nie sposób o wszystkich opowiedzieć. Najbardziej mi zapadły w
pamięci wielkie ośnieżone przestrzenie, rumiane roześmiane twarze dzieciaków,
lizaki marki „kodżak” w sklepie GS oraz jazda samochodem marki Syrenka w 10
osób (że o braku fotelików i pasów nie wspomnę).
Chciałabym życzyć wszystkim
dzieciakom takiej zimowej przygody. Żaden wyjazd na narty do Włoch czy Austrii
nie może się z tym równać!
jej, ileż to już podobnych opowieści słyszałam, o babcinkach przy piecach itd... nie słyszałam jedynie o pijawkach, tym mnie Haniu zastrzeliłaś ;) pozdrawiam xxx pisz..pisz..pisz....
OdpowiedzUsuńNiedawno sama się zastanawiałam dlaczego przestałam lubić zimę - przecież to piękny śnieg, święta, Mikołaj...
OdpowiedzUsuńNiestety święta spowszedniały, Mikołaj przestał przychodzić ;)a jak wczoraj wracałam do domu - 25km - 2 godziny to troszkę się sfrustrowałam!!!
Kiedyś nie było samochodu - do szkoły szło się piechotą - a ile było przy tym uciechy i zabawy :)
Wciąż jednak mam piec kaflowy i jak zmarznę to mogę się przykleić!
Pisz dalej Haniu - bardzo fajnie czyta się Twoje opowiadanie!