wtorek, 22 kwietnia 2014

Teatr - miejsce magiczne

      Jak ja dawno nie byłam w teatrze! Wstyd się przyznać, ale chyba ostatnio w czasach licealnych. Tak się jakoś w życiu składało, ale w końcu nadszedł czas nadrabiania zaległości. Nie przez przypadek wybrałam poznański Teatr Polski. Całkiem niedawno dowiedziałam się, że mój pradziadek, razem ze swoją siostrą, właśnie do tego teatru jakieś 120 lat temu jeździł uczyć się aktorstwa. Kariery nie zrobili, ale w amatorskich teatrzykach powodzenie mieli spore. Kiedy oglądam ich fotografie, trudno sobie wyobrazić, że ci poważni ludzie mogli mieć tak niezwykłą, jak na tamte czasy, fantazję.
Jeszcze chwila i zacznie się przedstawienie. Uwielbiam te emocje kiedy czeka się na wyjście aktorów. Za moment kurtyna pójdzie w górę, a snopy świateł z reflektorów oświetlą scenę. Teatr to takie magiczne miejsce. W sumie to fajnie byłoby tutaj pracować, poznać życie sceniczne od tej drugiej, niedostępnej dla widza, strony. Nie mam żadnych predyspozycji, żeby być aktorką, ale czasami marzy mi się, żeby napisać coś co mogłoby być wystawione. Ale dosyć! Trzeba się skupić na przedstawieniu.
Światło zgasło na kilka sekund. Kiedy zrobiło się jasno ogarnęło mnie znane już wcześniej uczucie. Znowu! Znikły  rzędy foteli, a kiedy się rozejrzałam, zobaczyłam wokół kawiarniane stoliki, przy których siedzieli jakoś inaczej ubrani ludzie. No tak, na pewno teraz nikt się tak nie ubiera, ale w latach trzydziestych – owszem. Widziałam takie sukienki na filmach.
Wnętrze wydawało mi się jakieś znane. Wysokie pomieszczenie z niemal gotyckimi wąskimi oknami, a na jednej ze ścian podwyższenie ze sceną. Widziałam ten lokal na fotografii! To przecież dom zdrojowy Marco, po wojnie przebudowany i znany mi dobrze jako kino „Rusałka”!
Ludzie wyraźnie na coś czekali  spoglądając na scenę. Nagle za kulisami zrobiło się jakieś zamieszanie i wyszli muzycy. Pianista usiadł do instrumentu, a gitarzysta i skrzypek stanął obok. Rozpoczynało się przedstawienie. Na scenę zaczęli wychodzić młodzi aktorzy i odgrywać swoje role. Niewiele czasu zajęło mi zidentyfikowanie wodewilu, który grali. Przecież to „Królowa przedmieścia”! Kilka razy widziałam wersję kinową z 1938 roku więc treść znam, można powiedzieć, na pamięć. Jednak zamiast Żabczyńskiego i Grossówny w głównych rolach widziałam obce twarze. Ale czy na pewno obce? Już gdzieś je widziałam. Wiem! Przecież u mnie na ścianie wisi fotografia zrobiona po tym przedstawieniu. Mogę nawet dokładnie określić jego datę – 5 lutego 1939 roku. Ci młodzi ludzie to swarzędzki „Sokół”, nie widzę tylko pradziadka, ale wiem, że jako reżyser przedstawienia na pewno stoi za kulisami. Tyle razy próbowałam sobie wyobrazić atmosferę przedwojennych amatorskich przedstawień. Teraz moja ciekawość została zaspokojona. Widziałam twarze widzów zapatrzone w scenę. Widziałam też twarze aktorów-amatorów, którzy dawali z siebie wszystko, żeby spodobać się widowni. Jaka szkoda, że my nie mamy chęci i czasu na takie rozrywki. Otacza nas zupełnie inna rzeczywistość. Ale łezka w oku czasami się zakręci na wspomnienie tamtych ludzi i ich życia. Życia bez tych udogodnień, które mamy teraz, ale jednak wcale nie uboższego…
W sali zgasło światło. Zdaje się, że jakaś awaria. Kiedy się zrobiło jasno zobaczyłam dużą teatralną scenę i rzędy foteli. Mąż, siedzący obok, lekko szturchnął mnie w ramię. Chyba pomyślał, że zasnęłam. „Może wyjdziemy na przerwę rozprostować kości?”. Popatrzałam na niego trochę jeszcze nieprzytomnie. A więc sen się skończył. Trudno, trzeba wrócić do rzeczywistości. „Chodźmy. Może kupimy wodę, trochę mi w gardle zaschło…”

5 lutego 1939 roku swarzędzki "Sokół" zorganizował przedstawienie "Królowa Przedmieścia". Był to jeden z wielu modnych w latach dwudziestych i trzydziestych wodewili, które Towarzystwo wystawiało. Opis przedstawienia jest tylko moim wyobrażeniem na temat tego wydarzenia. Z rzeczywistością może nie mieć wiele wspólnego...

sobota, 12 kwietnia 2014

Wielkanoc w Aragonii


Co zrobić kiedy zbliża się Wielkanoc, a długo oczekiwany ojciec i mąż, pracujący na obczyźnie, nie dostał urlopu i nie przyjedzie do domu? Poszukać tanich biletów, zapakować dzieciaki do samolotu i fruuu...
Zrobiłam tak w 2008 roku i w ten sposób spędziłam swoje jedyne święta poza domem. A tak to mniej więcej wyglądało:

Wszystkie okoliczne markety odwiedzone i ani śladu czekoladowego zająca! No dobrze, związek zająca z Wielkanocą jest nie do końca jasny, ale żeby nie było czekoladowych jajek i kurczaków?!  Widocznie Hiszpanie mają inne pojęcie o świątecznych symbolach. Trudno, przyjechaliśmy do La Puebla de Alfinden żeby spędzić tu  polskie święta i zrobimy to mimo przeciwności losu.
Już pożegnaliśmy się z wizją sernika z powodu braku zwykłego białego sera, kiedy ktoś z Polaków mieszkających w miasteczku dowiedział się, że w polskim sklepie w Saragossie można takowy „dostać”. Czyli sernik będzie! Babkę również można upiec. Wędliny przywieźliśmy ze sobą. Kury na szczęście jajka znoszą na całym świecie. Czego nam jeszcze brakuje do święconki? Gryczpanu (dla niewtajemniczonych – bukszpanu) i barana z masła. Coś na kształt tego pierwszego znaleźliśmy w parku, a barana dzieciaki wyrzeźbiły przy pomocy nożyków. Czyli jest wszystko czego potrzeba. Pojawia się jednak zasadniczy problem – zwyczaj święcenia pokarmów w ogóle tutaj nie jest znany! W końcu w Wielką Sobotę dowiadujemy się, że jakiś polski ksiądz  święci, ale już za dziesięć minut w miasteczku oddalonym od nas o 30 kilometrów. Dotarcie raczej graniczyłoby z cudem. Trudno. Trzeba pogodzić się z brakiem „święconego”.
Spędziliśmy święta w gronie wspaniałych przyjaciół (przy okazji pozdrawiam dwie Gosie, Pawła, Kubę, Artura i Adriana) i na pewno tych chwil nie zapomnimy. Poza tym mieliśmy okazję celebrować Wielkanoc w sposób niesamowity i zupełnie odmienny niż zawsze. Dla Hiszpanów bowiem najważniejszy jest Semana Santa czyli Wielki Tydzień. Nam ten czas kojarzy się z zadumą i ciszą. U nich, za sprawą  bębnów, w których rytm codziennie ulicami miast przechodzą procesje męczenników, trudno nazwać ten tydzień cichym. Rytmiczny dźwięk narasta w miarę zbliżania się pochodu i przyprawia o gęsią skórkę. Oczywiście, im większa miejscowość tym procesja odbywa się z większym rozmachem. Jeszcze bardziej niesamowite są stroje, których tradycja wywodzi się jeszcze ze średniowiecza, kiedy tak właśnie ubierano ludzi karanych przez inkwizycję. Dzisiaj noszenie długiej szaty i kaptura nie jest karą, a zaszczytem. Ubrani w nie ludzie idą ulicami niosąc relikwie i święte figury na ogromnych drewnianych platformach. W dodatku nie jest to jednorazowe widowisko ponieważ odbywa się codziennie od Niedzieli Palmowej do Wielkiego Piątku. W sobotę robi się cicho, a drzwi  kościoła zastają zamknięte na głucho. Nie ma zwyczaju adoracji Grobu Pańskiego. Świątynia ożywa ponownie w Niedzielę.
Tak wyglądały nasze jedyne święta spędzone z dala od domu. Nie było źle, ale postanowiliśmy więcej tego doświadczenia nie powtarzać. Bliskość babć, dziadków, ciotek, wujków i kuzynów jest jednak bardzo ważna, nawet jeżeli na co dzień nie wszystkich się lubi.
Życzę wszystkim Wesołych Świąt! 



 A tutaj kilka obrazków z La Puebla de Alfinden i okolic (pustynia jak okiem sięgnąć):




I jeszcze stolica Aragonii - Zaragoza (Saragossa jak ktoś woli) i mętne wody Ebro:



piątek, 11 kwietnia 2014

Góry "z góry"

Hej! Przy okazji pisania kolejnego posta trafiłam na zdjęcia od których naszła mnie wielka chęć polecieć gdzieś samolotem. Na razie na to się nie zapowiada, ale przynajmniej powspominałam jak cudnie wyglądają góry "z góry.







I jeszcze Swarzędz:

A na koniec Poznań: