Jak ja dawno nie byłam w teatrze! Wstyd się
przyznać, ale chyba ostatnio w czasach licealnych. Tak się jakoś w życiu
składało, ale w końcu nadszedł czas nadrabiania zaległości. Nie przez przypadek
wybrałam poznański Teatr Polski. Całkiem niedawno dowiedziałam się, że mój
pradziadek, razem ze swoją siostrą, właśnie do tego teatru jakieś 120 lat temu
jeździł uczyć się aktorstwa. Kariery nie zrobili, ale w amatorskich teatrzykach
powodzenie mieli spore. Kiedy oglądam ich fotografie, trudno sobie wyobrazić, że
ci poważni ludzie mogli mieć tak niezwykłą, jak na tamte czasy, fantazję.
Jeszcze chwila i zacznie się przedstawienie. Uwielbiam te emocje kiedy
czeka się na wyjście aktorów. Za moment kurtyna pójdzie w górę, a snopy świateł
z reflektorów oświetlą scenę. Teatr to takie magiczne miejsce. W sumie to
fajnie byłoby tutaj pracować, poznać życie sceniczne od tej drugiej,
niedostępnej dla widza, strony. Nie mam żadnych predyspozycji, żeby być
aktorką, ale czasami marzy mi się, żeby napisać coś co mogłoby być wystawione.
Ale dosyć! Trzeba się skupić na przedstawieniu.
Światło zgasło na kilka sekund. Kiedy zrobiło się jasno ogarnęło mnie
znane już wcześniej uczucie. Znowu! Znikły
rzędy foteli, a kiedy się rozejrzałam, zobaczyłam wokół kawiarniane
stoliki, przy których siedzieli jakoś inaczej ubrani ludzie. No tak, na pewno
teraz nikt się tak nie ubiera, ale w latach trzydziestych – owszem. Widziałam
takie sukienki na filmach.
Wnętrze wydawało mi się jakieś znane. Wysokie pomieszczenie z niemal
gotyckimi wąskimi oknami, a na jednej ze ścian podwyższenie ze sceną. Widziałam
ten lokal na fotografii! To przecież dom zdrojowy Marco, po wojnie przebudowany
i znany mi dobrze jako kino „Rusałka”!
Ludzie wyraźnie na coś czekali
spoglądając na scenę. Nagle za kulisami zrobiło się jakieś zamieszanie i
wyszli muzycy. Pianista usiadł do instrumentu, a gitarzysta i skrzypek stanął
obok. Rozpoczynało się przedstawienie. Na scenę zaczęli wychodzić młodzi
aktorzy i odgrywać swoje role. Niewiele czasu zajęło mi zidentyfikowanie
wodewilu, który grali. Przecież to „Królowa przedmieścia”! Kilka razy widziałam
wersję kinową z 1938 roku więc treść znam, można powiedzieć, na pamięć. Jednak
zamiast Żabczyńskiego i Grossówny w głównych rolach widziałam obce twarze. Ale
czy na pewno obce? Już gdzieś je widziałam. Wiem! Przecież u mnie na ścianie
wisi fotografia zrobiona po tym przedstawieniu. Mogę nawet dokładnie określić
jego datę – 5 lutego 1939 roku. Ci młodzi ludzie to swarzędzki „Sokół”, nie
widzę tylko pradziadka, ale wiem, że jako reżyser przedstawienia na pewno stoi
za kulisami. Tyle razy próbowałam sobie wyobrazić atmosferę przedwojennych
amatorskich przedstawień. Teraz moja ciekawość została zaspokojona. Widziałam
twarze widzów zapatrzone w scenę. Widziałam też twarze aktorów-amatorów, którzy
dawali z siebie wszystko, żeby spodobać się widowni. Jaka szkoda, że my nie
mamy chęci i czasu na takie rozrywki. Otacza nas zupełnie inna rzeczywistość.
Ale łezka w oku czasami się zakręci na wspomnienie tamtych ludzi i ich życia.
Życia bez tych udogodnień, które mamy teraz, ale jednak wcale nie uboższego…
W sali zgasło światło. Zdaje się, że jakaś awaria. Kiedy się zrobiło
jasno zobaczyłam dużą teatralną scenę i rzędy foteli. Mąż, siedzący obok, lekko
szturchnął mnie w ramię. Chyba pomyślał, że zasnęłam. „Może wyjdziemy na
przerwę rozprostować kości?”. Popatrzałam na niego trochę jeszcze
nieprzytomnie. A więc sen się skończył. Trudno, trzeba wrócić do
rzeczywistości. „Chodźmy. Może kupimy wodę, trochę mi w gardle zaschło…”
5 lutego 1939 roku swarzędzki "Sokół" zorganizował przedstawienie "Królowa Przedmieścia". Był to jeden z wielu modnych w latach dwudziestych i trzydziestych wodewili, które Towarzystwo wystawiało. Opis przedstawienia jest tylko moim wyobrażeniem na temat tego wydarzenia. Z rzeczywistością może nie mieć wiele wspólnego...