niedziela, 24 sierpnia 2014

Moje wielkie wiejskie wakacje



fot. Halina Staniewska
Maluszek dzielnie toczył się asfaltową wąską drogą między szpalerem drzew. Lubiliśmy jeździć naszym piaskowym fiacikiem. Może to dzisiaj śmieszne, ale  dawał nam wrażenie bezpieczeństwa. Było w nim przytulnie, cała nasza czwórka się mieściła, deszcz na głowę nie padał i można było wszędzie nim dotrzeć. Wypatrywałam niecierpliwie drogowskazu przy którym trzeba było skręcić w polną wyboistą drogę. Tutaj zaczynał się inny świat. Po lewej stronie pagórek porośnięty krzakami. Jak głosi legenda, był tam cmentarz podczas epidemii cholery wiele lat temu. Po przeciwnej stronie jak okiem sięgnąć rozciągały się ścierniska. To oznaczało, że wakacje nieubłaganie zbliżają się ku końcowi. Ale jeszcze nie czas, żeby się tym martwić. Przed nami cały tydzień na wsi! W połowie drogi, przy mostku na Cybinie odruchowo wszyscy spoglądają w lewo - prawie zawsze można zobaczyć stadko saren. Jeszcze tylko pagórek i już widać domy. Niewiele tych domów – wszystkiego cztery gospodarstwa otoczone pagórkowatymi lasami, łąkami i polami. Dla dzieci to prawdziwy raj na ziemi.
Tata nie zdążył jeszcze dobrze zaparkować, a nas już nie było. Znikaliśmy z kuzynami w sadzie albo na łące.  To była prawdziwa wolność! Ledwo udawało się nas dowołać kiedy trzeba było się pożegnać z rodzicami odjeżdżającymi do domu.  Czekał nas najbardziej intensywny tydzień w roku. Słowo „nuda” stawało się czymś zupełnie abstrakcyjnym.
fot. Halina Staniewska
 Wielkie podwórze u Wujka było wspaniałym placem zabaw.  Z trzech stron było otoczone budynkami gospodarskimi, a z czwartej zamykał je duży dom i stara drewniana brama. Przy stodole miały swój wybieg dwa owczarki podhalańskie, do których raczej baliśmy się podchodzić. Ale „na pocieszenie” wszędzie za nami biegał przyjazny kundelek. Najlepsze zabawy miały miejsce w starym sadku. Szczególnie wdzięcznym miejscem dla naszych szalonych pomysłów była krzywa, podparta belką jabłonka. Dzielnie znosiła nasz dziecięcy ciężar będąc w zależności od pomysłu: statkiem, czołgiem, twierdzą, a nawet aresztem dla przestępców. Drugim „ulubionym” miejscem był stos polnych kamieni i podręczne składowisko złomu. Wszystko dyskretnie osłonięte krzewami. Tam były najlepsze zabawy „w dom”. Na stercie żelastwa leżały stare garnki, sztućce, czajniki, miski, stojaki do tych misek. Słowem – wszystko co w domu potrzebne. Kiedy zabawa w dom się nudziła można było pójść na stromą łąkę i robić z niej fikołki. Mieliśmy też specjalnie wykoszony z zielska kawałek brzegu miejscowego strumyka gdzie można było się chłodzić  w czasie upału. Niewątpliwą atrakcją okolicy były wielkie doły po dawnej żwirowni. Tam można było zjeżdżać w dół po piasku. Ewentualnie bawić się w pustynię. W czasie deszczu dzieci się wcale nie nudziły. Wtedy placem zabaw stawała się wielka stodoła. Sterta siana była  świetna zjeżdżalnią.  Ale najbardziej hardkorową zabawą były zawody w rąbaniu drewna na szczapy. Wygrywał ten, komu udało się „rąbnąć” najcieńszą szczapkę. Wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy z grozy tych chwil. O dziwo, nikomu nic się nie stało.
fot. Halina Staniewska
     Sporo zabawy wiązało się ze zwierzętami gospodarskimi. Ciotka zleciła nam codzienne poszukiwanie jajek, które cwane kury chodziły znosić w przeróżne dziwne miejsca. Szukaliśmy w drewutni, garażu i wielu innych zakamarkach. Kilka razy posyłano nas z krowami na pastwisko. Jednym okiem spoglądając na zwierzęta i pilnując, żeby nie lazły w szkodę, bawiliśmy się w załogę „Rudego” albo w janosikową bandę. W ostateczności grało się w karty, albo rzucało scyzorykiem.
     Frajdą było chodzenie po okolicznych łąkach i lasach. Na łąkę posyłano nas po wodę ze źródełka. Po przecedzeniu przez gazę służyła do zaparzania herbaty i kawy. W lesie zbieraliśmy maliny i jeżyny. Po kontakcie z krzakami jeżyn wyglądaliśmy jakbyśmy się przedzierali przez zasieki z drutu kolczastego, ale nikt się tym nie przejmował. Ważne, że Babcia miała z czego usmażyć dżem, który pochłanialiśmy z chlebem na kolację. Aż dziw bierze, że na to wszystko wystarczyło nam czasu w ciągu tygodnia.
Na zakończenie, sobotę czekała nas wielka atrakcja - wyprawa garbatą „Warszawą” do miasteczka na włoskie lody! A wieczorem – ognisko!
     O moich „wiejskich” wakacjach mogłabym jeszcze wiele opowiadać. Niestety, kiedyś musiały się kończyć. Myślę, że nikogo nie zdziwi fakt, że po powrocie do domu, życie w mieście wydało mi się  monotonne, nudne i bez sensu.
fot. Halina Staniewska

piątek, 1 sierpnia 2014

Skarby na każdą kieszeń czyli jak miło powspominać

   Czy byliście kiedyś w komnacie pełnej skarbów? W naszym miasteczku było takie miejsce. Znało je kilka pokoleń jego mieszkańców, a teraz odeszło w zapomnienie. Dawno temu zaprowadzili mnie tam rodzice...
  Pamiętam, że wchodziło się po kilku kamiennych schodkach. Otwierając stare drzwi, uruchamiało się dzwonek.  Za drewnianą ladą wyposażoną w szklane gabloty stał wszystkim w miasteczku znany Pan Majerowicz. Sklepik był maleńki i do dzisiaj nie mogę pojąć w jaki sposób mieścił się tam tak wielki asortyment, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Nie ważne czy od babci lub cioci dostało się złotówkę czy pięć złotych. Ważne, że za każdą z tych kwot można było coś kupić. Coś co cieszyło. Były to czasy kiedy cieszyło wszystko. Naszą rzeczywistością były landrynki przyklejone do papierowych torebek oraz kolorowa woda w woreczkach. Dlatego właśnie cieszyło nas wszystko. Choćby to był zwykły długopis. Ale tam długopisy wcale nie były zwykłe. Przede wszystkim, przeciwieństwie do szarej rzeczywistości, było tam bardzo kolorowo. Pewnie była to zasługa ówczesnej produkcji rzemieślniczej. Długopisy były piękne: w ich przejrzystym wnętrzu pływały plastikowe mini stateczki lub (dla bardziej dojrzałych klientów) figurki niekompletnie ubranych pań. Były też modele piszące czterema lub  sześcioma kolorami, a przez pewien czas hitem były wielkie długopisy z podobizną Jana Pawła II (ten trend zapoczątkował Lech Wałęsa). Myli się jednak ten, kto myśli, że był to sklepik z wyrobami piśmienniczymi. Lista towarów jest długa: piłki, piłeczki, skakanki, kolorowe wiatraczki, żołnierzyki, kolarzyki, spadochroniarze, autka, wiaderka, łopatki, figurki smerfów, Rumcajsów, Cypisków, podobizny myszki Miki i kaczora Donalda, bączki, karty do piotrusia, kalkomanie, cała gama przypinek z idolami muzycznymi, mnóstwo spinek do włosów. Pamiętam również paski do spodni z modnymi wielkimi klamrami w stylu westernowym. Żadna ważna uroczystość rodzinna nie obyła się też bez telegramu lub kartki z życzeniami wybranej z szerokiego asortymentu Pana Majerowicza.
   Pamięć ludzka jest zbyt ulotna, żeby wymienić wszystko. Jednak to co opisałam wystarczyło, żeby łza w moim oku się zakręciła. I niech mi ktoś powie, czy nasze dzieciaki będą miały takie wspomnienia?! Wątpię, żeby tak ciepło w przyszłości myśleli o którejś wielkiej galerii handlowej pełnej bezosobowych sklepów z zabawkami…

  Wiem, że żyjemy w XXI wieku. Korzystamy z wielu udogodnień, o których nasi rodzice nawet nie marzyli. Jednak czasami miło powspominać…