niedziela, 22 grudnia 2013

Świąteczny prezent

No i doczekałam się wspaniałego prezentu świątecznego! Fragment mojego blogu (a konkretnie „Opowieść zimowa”) trafił do druku i właśnie ukazał się w świątecznym wydaniu „Tygodnika Swarzędzkiego”! Z jednej strony - radość - okazja do znalezienia nowych czytelników. Z drugiej lęk przed krytyką ponieważ w naszej małej społeczności nietrudno wytropić i „obgadać” autora. Zwłaszcza, że moje nazwisko znalazło się pod artykułem. Ale nic to. Najważniejsze, że ktoś chciał wydrukować!

Pozdrawiam wszystkich, którym chce się od czasu do czasu  odwiedzić mój blog!

poniedziałek, 9 września 2013

Śmiech to zdrowie, czyli lepiej zapobiegać niż leczyć...


Podobno śmiech to zdrowie.  Skoro tak, to może warto „zaszczepić” się przed zimowymi wirusami i pośmiać na zapas? Ale z czego tu się śmiać? Osobiście znam dwa sprawdzone powody. Pierwszy to dobre towarzystwo, które potrafi żartować nie tylko z innych, ale również z siebie. Jednak, ponieważ towarzystwo nie zawsze jest się w stanie zebrać i pośmiać, proponuję drugi sposób -  wygodny fotel lub kanapa plus dobra komedia. Ale co zrobić kiedy nic (smutna prawda) ciekawego ostatnio nie nakręcono? Proponuję obejrzeć coś sprawdzonego! Miałam w ostatnią sobotę okazję przypomnieć sobie taki właśnie sprawdzony film (a ściśle to jego pierwszą część).  Nieco się z mężem zdziwiliśmy kiedy nasz nastoletni potomek oświadczył, że wieczorem „leci” „Jak rozpętałem II Wojnę Światową” i on to musi oglądać. Nie byłoby w tym nic dziwnego, tyle, że taka sama sytuacja miała miejsce jakiś miesiąc temu. Poza tym film ten spokojnie leży sobie na półce w wersji dvd. Ale cóż. Skoro trafiała się okazja posiedzieć przed telewizorem z naszymi nastolatkami (doświadczeni rodzice wiedzą, że graniczy to z cudem), skwapliwie usiedliśmy. I co się okazało? Że był to strzał w przysłowiową dziesiątkę! Uśmialiśmy się „po pachy”.  Teraz już wiem, którą polską komedię umieściłabym na pierwszym miejscu w rankingu. Może inne są śmieszniejsze, ale ta potrafi połączyć pokolenia we wspólnym terapeutycznym śmiechu. Młodzież przy okazji nieświadomie „łyknęła” nieco historii (a propos historii to jestem właśnie w małym szoku ponieważ kilka godzin temu dowiedziałam się od syna, że nie wie czym się rożni Lenin od cara Mikołaja – dla niego to po prostu dwaj Rosjanie?!!!). Ale wracając do tematu: na czym polega fenomen starych filmów? Odpowiedź, według mnie, mieści się w trzech słowach: SCENARIUSZ, REŻYSER, AKTORZY. Nic dodać, nic ująć.  
Wszystkim, którzy są już znudzeni beznadziejnymi współczesnymi wytworami polskiej kinematografii, polecam obejrzenie wojennych losów Franka Dolasa. To nic, że po raz setny. Zawsze można zauważyć jakiś nowy szczegół. Na przykład taki:

Czy ten kształt górskiego szczytu w filmowej Jugosławii czegoś wam nie przypomina? 

środa, 21 sierpnia 2013

Opowieść letnia


Nareszcie! Tyle miesięcy czekałam na ten moment. Można spać do dziewiątej bez wyrzutów sumienia. Co więcej – z poczuciem, że to lenistwo jest w pełni zasłużone. Tak właśnie zaczynam długo wyczekiwany urlop…
    Pomiędzy drzewami widać już błyszczącą od słońca taflę jeziora. Wystarczy zejść na dół, załatwić formalności w wypożyczalni i już można wypływać. Rower wodny to mój ulubiony środek transportu na jeziorze. Najpierw podpłynę do aeratora. Ciekawe – podobno to dziwne urządzenie ma spowodować oczyszczenie naszego jeziora. Być może doczekam chwili kiedy znów będzie można kąpać się w jego wodzie… Teraz mogę opłynąć wyspę. Tajemnicza, zielona, kusi, żeby zobaczyć co skrywa. Ale sama tam nie wejdę, aż taka odważna nie jestem.
    Mam wrażenie, że „moje” jeziorko zyskało drugie życie.  Przez długie lata było obdarowywane przez miasto ściekami, a na jego tafli czasami można było zobaczyć tylko jakąś łódkę z wędkarzem. Teraz aż miło popatrzeć: rowery, kajaki, łodzie, nawet kilka żaglówek. Całe mnóstwo ptactwa, które bez obawy podchodzi do karmiących je dzieci. I do tego jeszcze pływająca fontanna. Może za jakiś czas to miejsce zacznie przyciągać Poznaniaków szukających odpoczynku. Tak jak to było wiele lat temu, jeszcze przed wojną…

    Ale to słońce razi w oczy. Trzeba było zabrać okulary… 
c.d.n.

środa, 17 kwietnia 2013

Recycling


Wiem, wiem. Temat oklepany. Teraz prawie każdy segreguje swoje śmieci. Ale w moim domu to nie tylko: plastik, papier, szkło….  Recycling oznacza u nas coś jeszcze. Każdy papierek, tekturka, patyczek od lizaka przechodzi swoistą selekcję. Przed wyrzuceniem musi go obejrzeć mój małżonek by stwierdzić czy jeszcze się nie przyda. Wiem. Brzmi to nieco dziwnie. Ale już wyjaśniam. Otóż, moje starsze „maleństwo” wraz ze swoim tatusiem potrafią z byle czego zrobić coś. Na potwierdzenie moich dziwnie brzmiących słów zamieszczam poniższe fotki. 




Kto by się domyślił, że przedstawione na nich rzeczy powstały tylko i wyłącznie z: tektury, patyczków, słomek i resztek starych zabawek? Żadnych kupnych elementów!
Podstawę do tych konkretnych modeli (bo modeli jest więcej) stanowiły kółka od starej zabawki. Najpierw kilka tygodni zajęło przeliczanie skali pod kątem tych właśnie kółek. Każdy kolejny element musiał swoim rozmiarem pasować. Później były długie żmudne tygodnie wycinania, klejenia, malowania. Efekt widzimy:   




Może te ich zabawki nie mają zastosowania praktycznego, ale na pewno cieszą oko. Poza tym jest to hobby, które nie wymaga nakładów finansowych. Zatem: same zalety! 
Zachęcam - spróbujcie się tak pobawić, zwłaszcza w długie zimowe wieczory. Teraz sezon się zakończył. Czas ruszyć na rowery!

sobota, 30 marca 2013

Kolejne święta i życzenia dla wszystkich



W którymś z poprzednich postów wspominałam coś o tradycjach bożonarodzeniowych w moim domu. Wprawdzie aura nas nieco zmyliła i przez moment zastanawiałam się czy przypadkiem nie należy ubrać choinki (ukłony w stronę odkrywców globalnego ocieplenia na  planecie Ziemia), ale myślę, że jednak nastał czas na tradycje wielkanocne. Jedną z nich jest robienie baranków z masła. Zwyczaj ten w moim domu nie jest zbyt stary. To znaczy baranki robiło się od zawsze, ale z pomocą drewnianej foremki. Od pięciu lat jednak odbywa się to w bardziej „artystyczny” sposób, czyli przy pomocy rąk i nożyków (określenie "artystyczny" może jednak trochę mylić po konfrontacji z efektem). Tradycja ta ma swoją genezę w 2008 roku, kiedy to przyszło nam spędzić święta z dala od kraju i okazało się, że bez foremki ani rusz. Wtedy moja starsza latorośl (wówczas dziesięcioletnia) wzięła do ręki nożyk i wyrzeźbiła nam pięknego baranka. Tradycja pozostała, ale baranki z roku na rok są coraz bardziej kanciaste. Wniosek - im młodsze dzieci, tym więcej serca wkładają w tego rodzaju zajęcia.


Kolejnym stałym punktem programu wielkanocnego jest robienie pisanek. Wiem, że często to zajęcie zostaje „zrzucone” na najmłodszych członków rodziny. Nie u nas. Jeszcze z dzieciństwa pamiętam jak kolorowaliśmy jajka  razem z rodzicami i tak samo jest teraz w naszym domu. Spróbujcie. Okazuje się, że frajda jest taka sama, niezależnie od wieku. Może nawet z wiekiem coraz większa. Podobno ludzie dziecinnieją na starość. Techniki są różne. Najczęściej używamy kolorowych pisaków i kredek. Tym razem były to kredki akwarelowe. Efekt można zobaczyć na zdjęciach. Chwile spędzone wspólnie z rodziną – bezcenne. Tym bardziej, że im starsze dzieci, tym tych chwil jest mniej.
Wszystkim życzę bardzo rodzinnego spędzenia świąt. A tak przy okazji chciałabym życzyć również nieco zdrowia. Ostatnio odczułam trochę jak to jest kiedy go zabraknie.

Wesołych Świąt!

niedziela, 3 marca 2013

Byłam wczoraj w kinie!


"Fajny film wczoraj widziałam”. Tak w zamierzchłych czasach mojej młodości zaczynał się jeden z moich ulubionych dialogów w radiowej trójce. I właśnie to samo mogę dziś powiedzieć. Wczoraj wybrałam się do kina! Wydarzenie wiekopomne ponieważ zdarza się raz na jakieś 3 lata. Przy okazji okazało się, że zniżka studencka na bilety przysługuje niezależnie od wieku. Hurra! Ostatnimi czasy preferuję kapcie i fotel plus telewizor. Ale nie na wszystkie filmy można czekać do czasu aż będą dostępne na małym ekranie. Zwłaszcza mój małżonek nie może czekać. I zwłaszcza na film, w którym nasi żołnierze strzelają do tych ze swastykami. Zgodziłam się pójść dla świętego spokoju, a trochę też z ciekawości. Tyle kontrowersyjnych opinii o „Tajemnicy Westerplatte” (bo o tym właśnie filmie mowa) słyszałam i czytałam, że musiałam naocznie stwierdzić o co właściwie chodzi.
Obejrzałam ten film i wcale nie żałuję. Nie zamierzam dyskutować z faktami historycznymi. Tak naprawdę to chyba nikt w tej chwili nie może z całą pewnością stwierdzić jak było naprawdę.  Jestem zdania, że żaden film historyczny nie jest w stanie trzymać się tylko i wyłącznie faktów. Gdyby tak było, byłby po prostu dokumentem, a nie fabułą. Wszystkim, którzy uważają, że sposób w jaki pokazane są zachowania obrońców Westerplatte, uwłacza honorowi polskiego żołnierza, muszę powiedzieć, że ja, jako zwykły szary widz, ani przez chwilę nie miałam takiego poczucia. Co najwyżej widziałam różne ludzkie reakcje na sytuacje, które ich przerastają. Nie możemy oceniać ludzi w tak ekstremalnych warunkach gdyż sami nie wiemy jakbyśmy się zachowali. Nawet ta najbardziej krytykowana scena, kiedy to pijany Mirosław Baka (swoją drogą świetna rola) oddaje mocz na propagandowy plakat, wcale mnie nie oburzyła. Zważywszy na to co się przedtem stało…
Wprawdzie się na tym  nie znam, ale sceny batalistyczne bardzo mi się podobały. Właściwie czułam się jakbym osobiście była w tych okopach czy bunkrach. Ale najciekawsza rzecz wydarzyła się w ostatniej sekundzie filmu. Kiedy major Sucharski spojrzał na mnie smutnym wzrokiem Michała Żebrowskiego, zrobiło mi się tak dziwnie, że z trudem powstrzymałam się od płaczu. Dlaczego? Często wzruszam się na filmach, ale nie zdarzyło mi się to jeszcze na wojennym. Obejrzyjcie. Ciekawa jestem czy wami też tak wzruszy. I to by było na tyle. Chciałam wam tylko powiedzieć, że „fajny film wczoraj widziałam”...

piątek, 22 lutego 2013

Zimowa deprecha



Zastanawia mnie dlaczego tak się dzieje, że to co nas początkowo wprawia w zachwyt, po jakimś czasie powoduje złość i frustrację. Nie wiem czy wy też tak macie, ale ja to się boję podejść do okna z powodu stresogennego krajobrazu. Grudniowa euforia, kiedy to „biały płot, cały sad biały…” czmychnęła bezpowrotnie. Zawsze powtarzam, że lubię każdą porę roku, ale co za dużo to niezdrowo. Kategorycznie żądam wiosny! Są ludzie, którzy wsiadają w samolot i lecą pocieszyć się w jakimś cieplejszym klimacie. Zastanawiałam się nawet nad taką ewentualnością. W sumie, jakby się spiąć to może nawet finansowo dałoby radę. Ale co zrobić kiedy palmy nie wywierają na mnie żadnego wrażenia? Cóż, drzewo jak drzewo. Sosna chyba ładniejsza. A moje leżenie na plaży, przy bardzo sprzyjających warunkach, to najwyżej 45 minut. I co robić z resztą czasu? Przy czym absolutnie nie krytykuję ludzi, którzy lubią taką formę wypoczynku. Ich wybór. Ja jednak proszę o nasze rodzime ciepełko. Takie, które najpierw nas łaskocze swoimi promieniami, a później powoli rozgrzewa. Proszę o nieśmiałą zieleń, która próbuje się przebić przez szarość, dając nam tyle radości. Chciałabym wychodzić z domu z własnej woli, a nie z musu. Kiedy zaczną się wiosenne spacery i wycieczki rowerowe?!! Kiedy będę mogła rzucić hasło: „w góry, w góry miły bracie…”?!! Mam nadzieję, że niedługo bo ostatnio nawet pisać mi się nie chce, co widać na moim zaniedbanym blogu… 

czwartek, 14 lutego 2013

Wspomnienie - zakończenie



  Wyprawę z bratem do lasu chłopiec długo jeszcze wspominał. Trzeba było się jednak przyzwyczaić do codzienności. Trochę pomagał mamie w gospodarstwie, a resztę czasu spędzał na zabawie z rówieśnikami. W Europie w tym czasie trwała wojna. W Polsce – okupacja i terror. W lasach organizowały się oddziały przygotowujące się do stawienia oporu okupantom.
Stasiu pił swoje poranne mleko i przez myśl mu nie przeszło, że ten dzień zmieni jego życie. Drzwi otwarły się z hukiem i stanął w nich Kozłowski w mundurze policyjnym. Niemcy w Generalnej Guberni pozwalali Polakom pełnić służbę w policji, ale trochę się przeliczyli myśląc, że w ten sposób zjednają sobie sprzymierzeńców. O Kozłowskim każdy wiedział, że pomaga swoim jak tylko może.
- Pani Andrzejowo nieszczęście!
- Boże, co się stało? – mama przeraziła się nie na żarty
- Antek jest w domu?
- Nie… już dwa dni nocuje w lesie…
Niedobrze. Szwaby odkryły, że drwale jedzenie wożą do leśnych. Dzisiaj chcą ich zgarnąć…
- Co robić? – mama zbladła jak prześcieradło – nawet nie wiem gdzie oni są…
Staś zerwał się jak oparzony przewracając kubek z mlekiem. Wybiegł z domu i ruszył w stronę lasu. Dobrze pamiętał gdzie Antek z kolegami wycinają drzewa. Może zdąży! Biegł nie zważając na krwawiące pokaleczone nogi. Jeżynowe krzaki podarły na nim ubranie. Jednak wtedy, z Antkiem, las wyglądał jakoś inaczej! Gdzie jest ta polana?! Błądził nie zdając sobie sprawy, że biega w kółko. Las, który kilka dni temu wydawał się taki przyjazny, teraz stał się wrogi i ponury. Nie znalazł polany, na której przeżył niedawno wspaniały dzień z bratem. Kiedy chłopcu zabrakło już sił, usiadł pod drzewem i nie pozostało mu nic innego jak z bezsilności i rozpaczy, zapłakać…

  Na pożółkłe zdjęcie spadła łza. Po tylu latach pan Stanisław nie potrafił już tak płakać jak wtedy. Nigdy już nie zobaczył brata. Słuch po nim zaginął. Przez wiele lat matka czekała na syna wierząc, że wróci. Niestety – czekała na darmo.
Do pokoju z impetem wpadł chłopiec.
- Dziadku idziemy na spacer?!
Pan Stanisław szybko otarł kolejna łzę, która zamierzała opaść na fotografię.
- Oczywiście, ubieraj buty.
- A co robisz? Czyje to zdjęcie?
- To mój brat, Antek…
-  Antek? To tak jak ja! A gdzie on jest?
Nie wiem. Ostatni raz widziałem go 70 lat temu… Zakładasz te buty? – pan Stanisław szybko zmienił temat – dokąd idziemy?
Do lasu! Tak dobrze nam się spaceruje razem po lesie. Opowiesz mi o tym Antku z dawnych czasów.
Pan Stanisław wziął wnuka za rękę i ruszyli dobrze sobie znaną ścieżką…

wtorek, 5 lutego 2013

Wspomnienie


     
    Ciepłe światło stojącej przy fotelu lampy sprawiało, że mimo deszczu za oknem, w pokoju było miło i przytulnie. Pan Stanisław sięgnął po stary, nadgryziony przez czas, album. Ostatnio coraz częściej zdarzało mu się przeglądać jego strony. Twarze z fotografii uśmiechały się lub poważnie spoglądały. Przywoływały wspomnienia. Dobre i złe. Pan Stanisław powoli przerzucał kartki, aż jego wzrok padł na małe pożółkłe legitymacyjne zdjęcie, z którego uśmiechał się młody chłopak. Serce zakłuło. To było tak dawno, miał przecież wtedy zaledwie sześć lat, a w pamięci pozostał każdy szczegół…

   Mały Staś, mimo tego co działo się w Europie, wiódł szczęśliwe dzieciństwo. Jego tata zaginął gdzieś podczas wrześniowej zawieruchy, ale to było trzy lata temu i chłopiec nawet go nie pamiętał. Jego autorytetem był starszy brat, Antek. Było gorące lato i chłopiec biegał całymi dniami z wiejską dzieciarnią. W beztroskiej zabawie mogło jedynie przeszkodzić pojawienie się niemieckiego żołnierza – wtedy najlepiej było od razu biec do domu.
  Słońce ledwo wstało, kiedy Staszka obudził hałas dochodzący z podwórka. Przez małe okienko zobaczył, że Antek zaprzęga konia. Szybko wybiegł z domu i dopadł brata.
-  Zabierz mnie z sobą, proszę…
-  A mama ci pozwoli?
- Jak ty poprosisz to pozwoli… Będę ci pomagał! - solennie zapewnił maluch.
Mama musiała mieć do Antka duże zaufanie. Pół godziny później Staś, szczęśliwy jak nigdy dotąd, siedział na koźle obok brata i wdychał żywiczne powietrze sosnowego lasu. Wszystko go interesowało.
-   A ty sam umiesz ściąć drzewo?
-  Pewnie.  Przecież to moja praca…
-   Dużo ich już ściąłeś?
-   Nie wiem, nie liczyłem. Ale na pewno więcej niż umiesz policzyć.
-   A co wieziemy pod tymi workami?
-   Nic takiego. Nie zaglą… Mówiłem, żebyś nie zaglądał! – zdenerwował się starszy brat.
-  Tyle jedzenia! – chłopiec ze zdziwienia zrobił wielkie oczy -   Dla kogo to?
Antek zaczął żałować, że zabrał smarkacza. Gotów komuś wygadać. Musi coś szybko wymyślić.
-  Wiesz, my tam na wyrębie dokarmiamy zwierzęta. Ale pamiętaj, żeby nikomu o tym nie mówić. To będzie nasza wielka tajemnica, dobrze?
-  Mhm
Tak dobrze im się razem jechało przez ten las. Było spokojnie, zupełnie jakby nie było wojny.
- Wiesz. Jak się skończy wojna, to zabiorę cię na prawdziwą wycieczkę - odezwał się nagle Antek.
-  Jak to: „skończy się”?
-  Kiedyś musi się skończyć, ale ty nie pamiętasz jak to jest.
-  Opowiedz mi – poprosił chłopiec.
-  Powiedz mi co czujesz kiedy widzisz żołnierza?
-  Boję się…
- Widzisz, a jak skończy się wojna, to nie będziesz się musiał bać. I będziesz mógł pojechać gdzie będziesz chciał. Wtedy wybierzemy się na daleką wycieczkę pociągiem. Obiecuję ci.
   Jak dobrze leżeć na miękkim mchu i patrzeć na promienie słońca przebijające się przez sosnowe gałęzie. Słychać rytmiczny stukot siekier. Mógłby tak leżeć w nieskończoność wiedząc, że w pobliżu jest Antek i inni drwale.  Szkoda, że słońce jest coraz niżej i trzeba będzie wracać do domu…

c.d.n.

piątek, 1 lutego 2013

A może "powróćmy jak za dawnych lat"?



zdjęcie ze strony www.fototeka.fn.org.pl

  Jesienią miałam okazję brać udział w zdjęciach do serialu telewizyjnego. Razem z grupką gimnazjalistów, w nawiązaniu do przedmiotu szkolnego zwanego szumnie „zajęciami artystycznymi”, zostaliśmy statystami. Polegało to głównie na czekaniu na „swoją” scenę (podobno praca aktora na tym właśnie polega).  Owszem, trochę to mało komfortowe, ale czegóż się nie robi dla sławy i przyjemności przebywania w  znakomitym towarzystwie? Fakt – niemal każdy uczestnik tej niecodziennej wycieczki odchorował wielogodzinne przebywanie w niskich temperaturach, ale za to jakie ma wspomnienia!

  Cóż to jest jednak kilka godzin czekania w porównaniu z trudami kręcenia jednej sceny, które opisuje pan Stanisław Janicki w swojej książce pt. „W starym polskim kinie”? Dacie wiarę, że ten fragment filmu „Manewry miłosne czyli córka pułku” z roku 1935:

był kręcony przez 32 godziny?! Tak wynika ze wspomnień
 Toli Mankiewiczówny, filmowej baronowej Kolmar. W dodatku ówczesna technika nagrywania dźwięku zmuszała do przesuwania mikrofonów przy każdym obrocie (a trochę tych obrotów było). Do tego pani Tola oraz jej partner (nie chciałam być monotematyczna, ale cóż poradzę na to, że to znów Żabczyński?) musieli przez cały czas być w sobie zakochani niczym te dwa gołąbki.

  Muzyka była niezmiernie ważna w przedwojennych produkcjach. A skoro o muzyce mowa, grzechem byłoby nie wspomnieć o Henryku Warsie, który był prawdziwą „maszyną” (mam nadzieję, że pan Henryk by się nie obraził) do komponowania szlagierów. Z każdego niemal filmu pochodził przynajmniej jeden przebój. Mowa oczywiście o filmach komediowych, chociaż i od tego były odstępstwa – dwa naprawdę wielkie przeboje Hanki Ordonówny pochodzą z dramatu „Szpieg w masce”.

  Ówcześni aktorzy musieli mieć solidne muzyczne przygotowanie. Często związani byli, tak jak wspomniana Tola Mankiewiczówna, z operą lub operetką. Film „Manewry miłosne” jest niezbyt skomplikowaną romansową historią, dziejącą się w fikcyjnym państewku. Pochodzą z niego jeszcze dwie niezapomniane piosenki: „My Huzarzy wolne ptaki” oraz „Powróćmy jak za dawnych lat”. Na ekranie możemy podziwiać wspaniałą aktorkę, tancerkę i primabalerinę Teatru Wielkiego w Warszawie, Lodę Halamę. Czardasz w jej wykonaniu to prawdziwy majstersztyk. 

  Osobnym tematem powinna być rola Stanisława Sielańskiego, któremu w tym filmie partneruje Mira Zimińska-Sygietyńska. Pan Stanisław był bardzo barwną postacią kina przedwojennego specjalizującą się w rolach drugoplanowych. Nie grywając głównych ról ( z małymi wyjątkami), wystąpił prawie w każdej produkcji. 
Jeżeli macie trochę czasu i nie nudzą was czarno-białe filmy, zachęcam do obejrzenia całości!



czwartek, 31 stycznia 2013

Podziękowanie



Kochani! 
Wyniki ogłoszone. Chciałabym serdecznie podziękować za wszystkie oddane głosy. Odnieśliśmy razem wielki sukces. Wprawdzie do czołówki daleko, ale patrząc w drugą stronę – pokonaliśmy w głosowaniu dokładnie 500 blogów! Na 547 zgłoszonych w kategorii „Literackie i kulturalne” blog „Moje podróże w czasie, czyli…” znalazł się na 47 pozycji. Całkiem nieźle, zważywszy na fakt, że jest jeszcze niemowlęciem -„stuknęły” mu niedawno dwa miesiące.
Główny cel  
 - znalezienie nowych czytelników - 
został osiągnięty. 
Codziennie odwiedza „mnie” 30 - 40 osób, a czytelnik jest najważniejszy. Do szczęścia brakuje mi tylko komentarzy pod moimi postami. Nieważne czy będą miłe, ważne, żeby teksty wzbudzały emocje u czytelników, a komentarze są miarą tych emocji.
Zachęcam do komentowania i jeszcze raz serdecznie dziękuję za głosy!

sobota, 26 stycznia 2013

Blog Roku!



Jeżeli chcesz zagłosować wyślij sms o treści G00785 na numer 7122!
Koszt smsa wynosi 1,23 zł.
Głosowanie trwa do 31 stycznia.
Z góry dziękuję za pomoc!!

czwartek, 24 stycznia 2013

Martwa cisza



Byłam dzisiaj na spacerze nad „moim” jeziorem. Pięknie… Ale nieco smutno. Trudno nie zauważyć różnicy między tak zwanymi „naszymi czasami”, a czasami obecnymi. Owszem, okolica nadal cudna, może nawet bardziej – drzewa urosły, postawiono nowy pomost i utwardzono ścieżkę. To czego brakuje to wrzawa piski i krzyki. Kiedy my mieliśmy ferie, górki były oblegane saneczkarzami, a na tafli jeziora, niczym u Konopnickiej, razem z przyjaciółmi sunęliśmy „równo, równo jak po stole na łyżewkach w dal…”. Ale może właśnie ta dziwna cisza spowodowała, że przypomniało mi się pewne wydarzenie z przeszłości, o którym kiedyś słyszałam. Nawet czytałam gdzieś czyjeś wspomnienia na ten temat, ale nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć gdzie i kiedy. Spróbuję opowiedzieć…

            Nowy rok 1926 był bardzo mroźny. Idąc z liczną rodziną ośnieżoną ścieżką, pan Antoni, mimo wcześniejszych wątpliwości, był zadowolony, że spełnił marzenia synów i dał się namówić na sprezentowanie im łyżew. Widząc ich radość na twarzach, kiedy znaleźli obiekty pożądania pod choinką, stwierdził, że jednak dobrze zrobił. W końcu Walerek ma już 15 lat, a Romek – 14. Duże chłopaki. Może jest trochę zbyt ostrożny? Po prawdzie to ma powody. Jednego syna już stracił przez nieostrożność. Gdyby chłopak się dobrze rozejrzał, to na pewno nie wszedłby prosto pod jadący pociąg. Minęło już kilka lat. Łzy obeschły… Zostało mu jeszcze dwóch synów i o ich przyszłości musi myśleć. Któryś z nich na pewno obejmie kiedyś fabrykę.
Goście nie dali się długo namawiać na spacer. Po pysznym noworocznym obiedzie to było wręcz wskazane. Chłopcy nie mogli się doczekać kiedy staną w swoich łyżwach na lodowej tafli. Mróz trzymał od prawie dwóch tygodni. Warunki idealne. Schodząc ścieżką koło kościoła usłyszeli śpiew – to chór świętej Cecylii dawał dzisiaj koncert kolęd. Słońce było dość nisko. Drzewa wyglądały jakby ktoś oblepił je białym puchem. Śnieg skrzypiał pod nogami. Wśród ogólnej wesołości dotarli do brzegu jeziora. Lód był idealny – śnieg dawno nie padał i tafla była gładka. Gromadka dzieciaków ślizgała się na butach robiąc straszna wrzawę. Z zaciekawieniem gapiły się kiedy Walerek i Romek przykręcali swoje łyżwy i stawiali pierwsze kroki na lodzie. Rodzina stanęła blisko brzegu obserwując wyczyny chłopców. Dzieciarnia wróciła do swojej ślizgawki. Pan Antoni z dumą patrzał na swoich synów, którym jazda szła całkiem nieźle. Zataczali koła coraz bardziej oddalając się od brzegu. Pierwszego trzasku nawet nie usłyszał wśród pisków dzieciarni przy brzegu. Jednak zauważył, że coś jest nie tak. Romek nagle się zatrzymał i chwycił brata za rękę. Po chwili wszyscy usłyszeli dźwięk pękającego lodu. Spojrzeli z przerażeniem na chłopców. Byli daleko. Mężczyźni ruszyli w ich stronę z zamiarem ratowania. Kobiety zaczęły krzyczeć. Sparaliżowani strachem chłopcy stali nieruchomo trzymając się za ręce. Ich walka o życie nie trwała długo. Przez kilka minut szamotali się próbując wydostać z lodowatej wody. Po chwili zapanowała cisza. Martwa cisza. Nawet dzieciarnia przy brzegu nie wydała żadnego dźwięku…

W 1926 roku pod załamanym lodem zginęło dwóch synów właściciela swarzędzkiej fabryki krzeseł, Antoniego Tabaki. Walerian i Roman Tabaka spoczywają tuż obok kościoła św. Marcina. Ich rodzice zginęli w niemieckich obozach koncentracyjnych.  Fabryka Tabaki została po wojnie upaństwowiona i przez wiele lat znana była jako Swarzędzkie Fabryki Mebli. W tej chwili to tylko kilka zrujnowanych budynków...

piątek, 18 stycznia 2013

Ferie


Ferie – słodki czas laby. Pozazdrościłam moim dzieciom i wzięłam sobie urlop. A co?! Przypomniały mi się stare szkolne lata, kiedy to przez dwa zimowe tygodnie można było bezkarnie poleżeć do południa w łóżku, pooglądać telewizję (chociaż z tym był pewien kłopot – poza „Teleferiami” przed południem w TV nic nie było); mogłam też bez ograniczeń czytać moje ukochane książki. Pomyślałam, że teraz też tak będzie. O ludzka naiwności! Spanie do południa już mnie przestało bawić. Nikt mnie nie namawia, a biegnę rano po bułeczki. W ten sposób zabijam chyba swoje wyrzuty sumienia dręczące mnie z powodu szybkich pobieżnych śniadań, na które moje dzieci są skazane w dni szkoły. Telewizji oglądać nie mam czasu. No bo kiedy? Dzień składa się ze stałych czynności: zakupów, prania, prasowania, gotowania, mycia naczyń (ciągle nie mogę rodziny przekonać, że zmywarka jest mi niezbędna). Kiedy z tą codziennością już się uporam to, żeby się nie nudzić zapewne, wymyślam sobie jakieś bardziej hardkorowe zajęcie  typu porządki w szafach. Jedyny punkt mojego śmiałego feriowego planu, który udaje się realizować to czytanie. Czytam wieczorami. Ale to w zasadzie robię również wtedy kiedy nie mam urlopu…
Jedynym sposobem na wypoczynek byłby pewnie wyjazd daleko od domu. Niestety do wyjazdów zimą nikt mnie nie przekona. Kiedy ostatnio spędziłam ferie zimowe w górach, a było to jakieś 20 lat temu, to odchorowywałam tę przygodę do kwietnia. A zastrzyki, które mi wówczas zaaplikowano czuję do dziś na zmianę pogody. To dopiero trwała pamiątka z wakacji. O nie! Nie powtórzę tego błędu. Zresztą nie ma problemu bo i tak mnie nie stać, a na tani wyjazd do rodziny też nie mam co liczyć. O ile dobrze pamiętam ze szkoły, jeszcze w 1939 roku około 70% Polaków mieszkało na wsi. Dlaczego moi przodkowie, od pokoleń, uparli się być w mniejszości i mieszkać w mieście? Pewnie mi na złość. Skutek jest taki, że nie mam nawet do kogo dzieci wysłać na ferie czy wakacje. Pamiętam, że w dzieciństwie bardzo zazdrościłam koleżankom wyjeżdżającym do babć.  Cóż zrobić? Nie każdy ma lekko.
Ale ogólnie nie jest źle. Jeszcze pół roku i będzie okazja do kolejnej laby. Wtedy już na pewno będę spać do południa, oglądać telewizję i czytać moje ukochane książki…

wtorek, 15 stycznia 2013

Bożydar - znaczy dar od Boga


Co powiecie na odrobinę historii polskiego filmu? Kiedy w dzieciństwie ktoś mi zaczynał opowiadać o czasach przedwojennych, przed moimi oczami stawał obraz smutnych, znudzonych ludzi, siedzących przy świeczkach, a w najlepszym wypadku – przy lampie naftowej. Później odkrywałam kolejne fakty, które przeczyły tej teorii. Okazało się, że nie dość, że znali elektryczność, to jeszcze słuchali radia i chodzili do kina!! W dodatku, podobnie jak ja w latach osiemdziesiątych niecierpliwie czekałam na gazetę z plakatem Limahla, tak w latach trzydziestych, nastolatki wypatrywały fotografii czołowego amanta polskiego kina, Aleksandra Żabczyńskiego. A ten amant to nie była jakaś nudna postać. Otóż Darek (tak tak nie Olek, a Darek - zdrobnienie od imienia Bożydar) miał bardzo ciekawy życiorys. Urodził się dokładnie na przełomie wieków – w roku 1900 jako syn rosyjskiego oficera (później generała w wojsku polskim). Najpierw ukończył Szkołę Podchorążych w Poznaniu, później rozpoczął studia prawnicze w Warszawie. Jego przeznaczeniem było jednak aktorstwo. Po latach wspominał, że na początku uważał aktorów za ludzi z innej planety (dzisiaj powiedziałby - kosmitów) i nie wiedział co mówić kiedy po raz pierwszy znalazł się w ich środowisku. Szybko mu jednak to onieśmielenie musiało przejść ponieważ już w 1926 roku zadebiutował w filmie („Czerwony błazen”).
Mam nadzieję, że ktoś oprócz mnie pamięta Żabczyńskiego z komedii, z których pochodzą ponadczasowe przeboje muzyczne. Właściwie nie było filmu, któremu nie towarzyszyłaby piosenka – późniejszy szlagier (tak wtedy nazywano hit). Scenariusze filmów niejednokrotnie były pisane specjalnie dla Żabczyńskiego. Najbardziej znane tytuły z jego udziałem to: "Manewry miłosne", "Ada, to nie wypada", "Jadzia", "Pani minister tańczy", "Zapomniana melodia", "Sportowiec mimo woli". 
Miłą odmianą było udzielenie głosu królewiczowi w disneyowskiej „Królewnie Śnieżce” z 1937 roku (kto by się spodziewał, że polski dubbing już wtedy był na wysokim poziomie?):

Po wybuchu II Wojny Światowej, Żabczyński, jako oficer Wojska Polskiego wziął udział w kampanii wrześniowej. Po internowaniu na Węgrzech był jednym z organizatorów ucieczki z obozu, po czym dotarł do Francji i wstąpił do polskiej armii. Warto wspomnieć, że został ranny w bitwie pod Monte Cassino, po czym odznaczono go Krzyżem Walecznych. W 1947 roku został zdemobilizowany i wrócił z Wielkiej Brytanii do kraju. Nie wiadomo czy nie chciał już grać w filmach, czy też nie było dla niego propozycji. Trudno zresztą wyobrazić sobie człowieka, o którym mówiono, że wygląda jakby urodził się w garniturze, podającego cegły w drelichach i berecie. Wszak wcześniej wcielał się wyłącznie w role bogatych szlachciców lub przemysłowców, a  o jego kulturze i grzeczności krążyły przed wojną anegdoty. Po wojnie grywał już tylko w warszawskich teatrach i występował w Polskim Radiu
Jego serce nie wytrzymało i przestało bić w 1958 roku. Został pochowany na na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie. Co jeszcze można dodać? Może tylko mały fragment „Zapomnianej melodii”?:


W tekście wykorzystałam informacje pochodzące z książki pana Stanisława Janickiego "W starym polskim kinie" z 1985 roku.


czwartek, 10 stycznia 2013

moje zmagania z piórem

Od kilku lat próbuję coś sensownego napisać. Czynię różne próby i wysiłki. Moim największym wrogiem jest brak czasu i pewnie dlatego wiele rzeczy leży w „szufladzie” i czeka na zakończenie. W obawie przed wszystkożrącymi myszami postanowiłam szufladę przewietrzyć i coś z niej wyjąć. To takie opowiadanko o pewnej starszej pani, której życie wcale się nie kończy, a może wręcz przeciwnie? Nie wiem bo zakończenia jeszcze nie wymyśliłam. Będę umieszczać fragmenty w postaci postów jednocześnie dopisując je w zakładce „czytelnia”. Zapraszam do czytania i komentowania.  

Anna
Anna miała wrażenie, że dookoła stoi tłum ludzi. Czuła ich obecność, ale nie widziała nikogo. Słyszała jakiś głos. Wiedziała, że to modlitwa, lecz nie była w stanie skupić się na jej słowach. Jedyne co widziała, to dębowa trumna, która stała tuż przed nią. Zamknięto w niej Henryka, z którym przeżyła prawie 40 lat. Odszedł nagle. Tak nagle, że jeszcze do niej nie całkiem dotarło co się stało. Ciągle jej się wydawało, że kiedy wróci do ich pięknego mieszkania w starej kamienicy, Henryk pocałuje ją w policzek i zapyta czy zaparzyć herbatę. Nigdy nie wyobrażała sobie życia z innym mężczyzną. Tydzień temu jeszcze śmiali się planując wypad w góry z okazji rocznicy ślubu.
         Z zadumy wyrwał ją czyjś dotyk. To Jerzy chwycił jej ramię i delikatnie poprowadził do cmentarnej furtki. Pomógł matce wsiąść do samochodu i pojechali do restauracji. Był chłodny majowy dzień.
- Mamo, ustaliliśmy z Halinką, że odstąpimy ci dwa pokoje w naszym domu. W jednym pokoju zrobimy aneks kuchenny, a po małej przebudowie zrobimy osobne wejście....
- Ale dlaczego mam u was mieszkać? – popatrzyła zdumiona na swojego starszego syna.
- No jak to? Przecież z mieszkania musisz się wyprowadzić. Umowa jest wiążąca. Jestem adwokatem i wiem co mówię.
- Owszem, ale ja przecież mam się dokąd wyprowadzić.
- Co mama ma na myśli? – do rozmowy wtrąciła się Halinka.
- No przecież mam dom.
- Ta szopka na odludziu? – Jerzy nie krył oburzenia – chyba żartujesz? Nie zgadzam się. Dla twojego bezpieczeństwa się nie-zga-dzam!
- Jestem pełnoletnia i nie potrzebuję waszej zgody. A poza tym... jak możesz podejrzewać, że żartuję w takim dniu...
- Mama ma rację... – wtrącił Piotrek, młodszy syn.
- Ty tu nie masz za dużo do powiedzenia – Jerzy zawsze lubił dominować nad bratem – Jesteś daleko i jak coś się mamie stanie to będzie na naszej głowie. Ty ze swojej Szwecji nie przyjedziesz.
- Ależ dzieci – Anna od lat pełniła rolę rozjemcy w sporach między swoimi synami – co miałoby mi się stać?
- No przecież tam nawet lekarza nie ma! W dodatku – samotna starsza pani na takim odludziu to prawdziwy kąsek dla złodziei – Halina postanowiła bronić stanowiska męża.
- Ty mi o wieku nie przypominaj. Do miasteczka jest tylko 5 kilometrów i mam przecież auto. Są też telefony. Poza tym, to wcale nie jest takie zadupie. Dokładnie – 9 gospodarstw i  popegeerowski blok. Jest też sklep i kościół na miejscu. Czego jeszcze może chcieć emerytka?
- Samotność może ci dokuczać... – kochany Piotruś, zawsze się lepiej rozumiała z nim niż z Jurkiem.
- Miało być inaczej, ale to los tak chciał. Całe życie marzyłam o wyniesieniu się z tego miasta. Wasz tata nigdy do końca nie był do tego pomysłu przekonany. Teraz mam wrażenie, że on, w pewnym sensie, uciekł od tej zmiany... – łzy napłynęły jej do oczu, ale siłą woli je powstrzymała.
- I jesteś zdecydowana? – Piotrek chciał się upewnić
- Nie zamierzam rezygnować z marzeń... Nawet jeśli mam je realizować samotnie.
- Jak mama chce. Ale tam na pewno nie będziemy mogli często przyjeżdżać. Mamy pracę, a dzieci – szkołę – nie dawała za wygraną Halinka.
- Jak zatęsknię, to mogę przecież przyjechać do was. Poza tym będę miała internet i możemy się codziennie kontaktować. Zrozumcie – ja potrzebuję tej zmiany! I przestańcie mnie już męczyć! To nie jest najłatwiejszy dzień w moim życiu...
- Skoro jesteś zdecydowana ... – dał za wygraną Jurek.
- Nie jestem jeszcze zgrzybiałą staruszką i nie chcę być dla was ciężarem. Ale teraz potrzebuję waszej pomocy.
- To znaczy?
- Pomocy przy przeprowadzce. Przecież wiecie, że do końca czerwca muszę opuścić mieszkanie.

Ciąg dalszy w zakładce: Czytelnia - ANNA
Zapraszam!

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Czego by tu życzyć?

Jak wam się rozpoczął 2013? Do mnie dopiero dzisiaj dotarło, że wstawanie o nieprzyzwoitej porze (6 rano!!) to jest normalka i błogie świąteczno-noworoczne lenistwo musi pójść w niepamięć. Trudno się tak przestawić, ale pora spojrzeć prawdzie w oczy i zakasać rękawy (to tak, żeby było bardziej dramatycznie). W tym roku postanowiłam nie robić żadnych postanowień. Stwierdziłam, że może zadziała to odwrotnie. Skoro nigdy nie udało mi się wypełnić tego co postanowiłam, to może teraz uda mi się zrobić to czego nie postanowiłam. Czy jakoś tak.
Moim marzeniem na nowy rok jest tylko to, żeby Najwyższy dał nam go przeżyć. Wokół tyle chorób i nieszczęść, że życie sprawia wrażenie bardzo kruchego i każdy nowy dzień, tydzień, rok powinien nas cieszyć. Nieważne czy będą złe czy dobre chwile, ale na pewno będzie ciekawie. Jak nam śpiewa Andrzej Sikorowski: „Po drugiej stronie cienia nie ma marzeń, bo spełnione już marzenia”. Zatem nuda! Czym jest człowiek bez marzeń? Wiem, że trochę zawile dziś piszę, ale tak jakoś zebrało mi się na domorosłe filozofowanie.
Podsumowując słowami poetki: „Niech żyje bal!  Bo to życie to bal jest nad bale!”
Życzę zatem wszystkim jak najdłuższego balowania!

piątek, 4 stycznia 2013

Zimowa opowieść - zakończenie


   Kiedy podchodziłam do okna serce mi waliło jak młot. Szyby miejscami pokryte były kwiatami wymalowanymi przez mróz. Przez białe szydełkowane firanki zobaczyłam wnętrze mieszkania.  Pokój jasno oświetlał żyrandol. To na pewno ta lampa, o której opowiadał mi tata. Pamięta z dzieciństwa ten dom i jego gazowe oświetlenie używane jeszcze długo po zainstalowaniu elektryczności.  Moim oczom ukazał się duży stół przykryty białym obrusem. Na stole mnóstwo smakołyków, a wokół niego sporo osób. Najwyraźniej są już po wieczerzy. Kilkuletnia dziewczynka pomaga sprzątać. Buzia jej się nie zamyka. Cały czas coś mówi do kobiety w białym fartuszku. Do pokoju wchodzi pani w długiej spódnicy i ślicznej bluzce z bufiastymi rękawami. Jasny gwint! Przecież ja znam tę kobietę!  To nie może być nikt inny jak prababcia, Elżbieta! Przyglądałam jej się ze sto razy na fotografii. Skoro tak, to któryś z tych dwóch łobuziaków zdejmujących ukradkiem cukierki z choinki, jest moim własnym dziadkiem Czesiem. Drugi to na pewno jego brat Mieciu. Nie mam pojęcia który jest którym. Mała gaduła musi być ich siostrą Kazią. Niesamowite! Brakuje tylko ich taty. Zaraz zaraz… Jest! Siedzi przy stole. Ta sama twarz, te same oczy, które z taką życzliwością spoglądają z fotografii na ścianie mojego pokoju. To jest na pewno pradziadek Jan!
   Wiatr złośliwie sypnął śniegiem z dachu. Brr! Ale zimno.
   Coś się dzieje. Dziadek gasi świeczki na choince. Wszyscy wstają od stołu i szykują się do wyjścia. Schowałam się za załomem domu i obserwowałam jak rozgadane towarzystwo wychodzi z domu. Dużo ich. Może to brat i siostry pradziadka z rodzinami? Idą w kierunku kościoła! Pewnie na Pasterkę. Postanowiłam pójść za nimi. W miarę zbliżania się do kościoła, zbiera się coraz więcej ludzi. Wszyscy się serdecznie pozdrawiają i życzą sobie wesołych świąt. No tak. Na razie Swarzędz jest małym miasteczkiem i wszyscy się tu znają.
   W kościele jest gwarno i duszno. Na szczęście nikt na mnie nie zwraca uwagi. Stanęłam przy drzwiach, w miejscu, z którego mogę wszystkich dobrze widzieć. Dziwny ten kościół. Na zewnątrz taki sam jak w moich czasach. Ale w środku zupełnie inny. Pod koniec lat 60-tych jego wnętrze niestety zostało całkowicie zmienione. To wszystko co mnie otacza wydaje się jakimś snem. Ale szczypanie w rękę nic nie zmienia. Słyszę słowa księdza: „przekażcie sobie znak pokoju.” I w tej samej chwili czuję na sobie czyjś wzrok. To pradziadek! Popatrzeliśmy sobie i poczułam, że on doskonale wie kim jestem. Uśmiechnął się do mnie… O niczym innym nie marzyłam.  

   Nagle poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Ocknęłam się i rozejrzałam. Znów jestem na zasypanej śniegiem ulicy. Wokół mrugają te przeklęte chińskie światełka, a obok mnie stoi mój mąż. „Pomyślałem, że podjadę po ciebie, bo jeszcze zginiesz gdzieś w zaspie”. Jak miło. „A wiesz? Dzieci postanowiły zrobić nam niespodziankę i obwiesiły nasz pokój lampkami”. No to pięknie! Genialniejszego pomysłu nie mogli mieć. 
W sumie… niech już będą te lampki. W końcu XXI wiek zobowiązuje, a świata nie zmienimy.