podróże w czasie


Zimowa opowieść



Co za pogoda! Coś z rodzaju co to „zawieje” i na dodatek „zamiecie”. Chciałam zimy to ją mam. Owszem, bardzo lubię śnieg, ale jak tak sypie to wolałabym oglądać go przez szybę. Ale cóż zrobić skoro mamie właśnie dzisiaj się przypomniało o nieodebranym płaszczu od czyszczenia? W czym jutro pójdzie na Pasterkę? Pewnie psa by w taką pogodę z domu nie wygoniła. Ale własna córka to co innego. 
Daleko nie mam. Kilkaset metrów ulicą Zamkową i będę na Rynku. I pomyśleć, że kiedy chodziłam tutaj do szkoły to ulica nosiła nazwę 22 lipca. Jak ten świat się zmienia. A moja stara szkoła prawie wcale! Jak na 116-latkę trzyma się świetnie. Otoczenie się zmieniło, ale sam budynek z czerwonej cegły wygląda zupełnie jak na starej pocztówce – tylko ogródka brakuje.
W oknach mieszkań, po przeciwnej stronie ulicy, prawdziwa orgia świateł. Każdy chce mieć ładniej, oryginalniej, na bogato. W sklepach kiczowate dekoracje i amerykańska muzyka.  To co jeszcze niedawno mi się podobało, ostatnio już drażni. Ciekawe, że to całe badziewie produkują Chińczycy, którzy z Bożym Narodzeniem mają niewiele wspólnego, 
Nagle zatęskniłam za czasami kiedy nie biły po oczach wściekle mrugające światełka. Zamiast tego, każdy wypatrzony w oknie blask choinki, powodował ciepłe uczucia. Na stołach zamiast przedawkowanej czerwieni i złota, panowała dostojna biel, a najbardziej kolorowym elementem otoczenia była choinka. Zupełnie odwrotnie niż dzisiaj.
Brr! Ale sypie. Przez śnieg prawie nic nie widać. Prosto w oczy. Teraz to faktycznie nic nie widzę…


Przetarłam oczy. Śnieg nagle przestał sypać i zrobiło się cicho. Co tak ciemno? Pewnie prąd wyłączyli? Dziwne, nie świeci żadna latarnia. W ogóle nie ma latarni! Ale w oknach budynków świecą światła. Dobrze, że leży śnieg, przynajmniej nie jest czarno dookoła. Zaraz zaraz, coś tu nie gra. Budynki niby te same. A nie! Brakuje kwadratowego piętrowego domu i kwiaciarni  po lewej. Wprawdzie nie przechodziłam tędy od kilku tygodni, ale w jakim celi mieliby je wyburzać? Na tym miejscu stoi niski budynek z jakimś szyldem przysypanym śniegiem. Wyminęła mnie grupka rozgadanych dzieciaków z sankami. Na chwilę zamilkli przyglądając mi się ciekawie. Chyba im się spieszyło bo zaraz ruszyli dalej biegiem. W tym momencie z szyldu spadła gruba warstwa śniegu i odkryła napis: „Karczma”.  O nie! Tata opowiadał mi, że tutaj była karczma, ale to było 90 albo 80 lat temu. Podobno druga żona pradziadka Jana tutaj pracowała zanim się poznali. To znaczy…? To znaczy, że jestem w latach dwudziestych?! Niemożliwe! A może jednak… W tym momencie ulicą przejechał koń z saniami i rozległ się dźwięk dzwonka. A jednak możliwe! Skoro jestem w przeszłości, to jeszcze kilka kroków i powinnam zobaczyć żydowską  bożnicę, która spaliła się w latach trzydziestych. Czytałam kiedyś, że z jej zgliszcz sterczały tylko rurki od gazowej instalacji oświetlenia. To musiał być straszny widok. Jest! Zamiast parkingu przede mną stoi drewniany budynek świątyni. 

Widziałam tylko jej jedną niewyraźną fotografię na jakiejś starej pocztówce.  Niesamowite! Okna oświetlone. Zdaje się, że żydzi obchodzą święto Chanuka w czasie naszego Bożego Narodzenia. Skoro jestem tutaj, to wystarczy przejść ulicą Ogrodową i moim oczom powinna się ukazać kolejna świątynia – zbór protestancki. Śnieg skrzypi pod butami. W okienkach niskich budynków widać światła chyba naftowych lamp. Widocznie tutaj nie ma jeszcze oświetlenia gazowego. Trochę zimno, trzeba przyspieszyć. Boję się, ale ciekawość pcha mnie dalej. Nagle moim oczom ukazał się wysoki majestatyczny budynek kościoła. 
Dokładnie w miejscu gdzie latem tryska kolorowa fontanna!  
Chyba zwariowałam. Ale skoro już tu jestem…. To dlaczego nie? Muszę zobaczyć co się dzieje u pradziadka w domu na Krótkiej! ...
c.d.n.


Skręciłam w lewo, w stronę Rynku.  Jak dobrze, że śnieg rozjaśnia okolicę, bo inaczej byłoby całkiem ciemno. O, na Rynku są latarnie! Chyba gazowe. Ich światło, połączone ze śniegiem, daje specyficzny ciepły nastrój. Ratusz, tak jak się spodziewałam, jest o piętro niższy niż ten, który znam. W dodatku z północnej strony jest bardziej rozbudowany. Dlaczego wokół taki spokój? Czy ludzie  wtedy nie wychodzili z domu wieczorami? Zajrzałam przez okno jednego z mieszkań. Niesamowite! Przecież to Wigilia! Jakaś kobieta kładzie sianko pod obrus, a mężczyzna zapala świeczki na niewielkiej choince. To dlatego na ulicach tak pusto. Ludzie zasiadają do wigilijnego stołu…
Takiej okazji nie mogę zmarnować, muszę zobaczyć jak ten dzień spędzano w domu pradziadków. Skręciłam szybko w Zamkową i pobiegłam na Krótką. Tam pradziadek Jan kupił kiedyś od gminy żydowskiej posesję, na której wcześniej była rytualna rzeźnia. Zbudował dom i warsztat stolarski, który funkcjonował do II Wojny Światowej. Jeszcze kilka metrów i zajrzę przez okno dziadków. Co mogą w tej chwili robić? Trochę się boję tam zaglądać. Śnieg skrzypi pod nogami. Widzę już światło padające z okien na wąską uliczkę. Jeszcze kilka kroków….  




   Kiedy podchodziłam do okna serce mi waliło jak młot. Szyby miejscami pokryte były kwiatami wymalowanymi przez mróz. Przez białe szydełkowane firanki zobaczyłam wnętrze mieszkania.  Pokój jasno oświetlał żyrandol. To na pewno ta lampa, o której opowiadał mi tata. Pamięta z dzieciństwa ten dom i jego gazowe oświetlenie używane jeszcze długo po zainstalowaniu elektryczności.  Moim oczom ukazał się duży stół przykryty białym obrusem. Na stole mnóstwo smakołyków, a wokół niego sporo osób. Najwyraźniej są już po wieczerzy. Kilkuletnia dziewczynka pomaga sprzątać. Buzia jej się nie zamyka. Cały czas coś mówi do kobiety w białym fartuszku. Do pokoju wchodzi pani w długiej spódnicy i ślicznej bluzce z bufiastymi rękawami. Jasny gwint! Przecież ja znam tę kobietę!  To nie może być nikt inny jak prababcia, Elżbieta! Przyglądałam jej się ze sto razy na fotografii. Skoro tak, to któryś z tych dwóch łobuziaków zdejmujących ukradkiem cukierki z choinki, jest moim własnym dziadkiem Czesiem. Drugi to na pewno jego brat Mieciu. Nie mam pojęcia który jest którym. Mała gaduła musi być ich siostrą Kazią. Niesamowite! Brakuje tylko ich taty. Zaraz zaraz… Jest! Siedzi przy stole. Ta sama twarz, te same oczy, które z taką życzliwością spoglądają z fotografii na ścianie mojego pokoju. To jest na pewno pradziadek Jan!
   Wiatr złośliwie sypnął śniegiem z dachu. Brr! Ale zimno.
   Coś się dzieje. Dziadek gasi świeczki na choince. Wszyscy wstają od stołu i szykują się do wyjścia. Schowałam się za załomem domu i obserwowałam jak rozgadane towarzystwo wychodzi z domu. Dużo ich. Może to brat i siostry pradziadka z rodzinami? Idą w kierunku kościoła! Pewnie na Pasterkę. Postanowiłam pójść za nimi. W miarę zbliżania się do kościoła, zbiera się coraz więcej ludzi. Wszyscy się serdecznie pozdrawiają i życzą sobie wesołych świąt. No tak. Na razie Swarzędz jest małym miasteczkiem i wszyscy się tu znają.
   W kościele jest gwarno i duszno. Na szczęście nikt na mnie nie zwraca uwagi. Stanęłam przy drzwiach, w miejscu, z którego mogę wszystkich dobrze widzieć. Dziwny ten kościół. Na zewnątrz taki sam jak w moich czasach. Ale w środku zupełnie inny. Pod koniec lat 60-tych jego wnętrze niestety zostało całkowicie zmienione. To wszystko co mnie otacza wydaje się jakimś snem. Ale szczypanie w rękę nic nie zmienia. Słyszę słowa księdza: „przekażcie sobie znak pokoju.” I w tej samej chwili czuję na sobie czyjś wzrok. To pradziadek! Popatrzeliśmy sobie i poczułam, że on doskonale wie kim jestem. Uśmiechnął się do mnie… O niczym innym nie marzyłam. 

   Nagle poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Ocknęłam się i rozejrzałam. Znów jestem na zasypanej śniegiem ulicy. Wokół mrugają te przeklęte chińskie światełka, a obok mnie stoi mój mąż. „Pomyślałem, że podjadę po ciebie, bo jeszcze zginiesz gdzieś w zaspie”. Jak miło. „A wiesz? Dzieci postanowiły zrobić nam niespodziankę i obwiesiły nasz pokój lampkami”. No to pięknie! Genialniejszego pomysłu nie mogli mieć. 
W sumie… niech już będą te lampki. W końcu XXI wiek zobowiązuje, a świata nie zmienimy.


koniec



MARTWA CISZA
 Nowy rok 1926 był bardzo mroźny. Idąc z liczną rodziną ośnieżoną ścieżką, pan Antoni, mimo wcześniejszych wątpliwości, był zadowolony, że spełnił marzenia synów i dał się namówić na sprezentowanie im łyżew. Widząc ich radość na twarzach, kiedy znaleźli obiekty pożądania pod choinką, stwierdził, że jednak dobrze zrobił. W końcu Walerek ma już 15 lat, a Romek – 14. Duże chłopaki. Może jest trochę zbyt ostrożny? Po prawdzie to ma powody. Jednego syna już stracił przez nieostrożność. Gdyby chłopak się dobrze rozejrzał, to na pewno nie wszedłby prosto pod jadący pociąg. Minęło już kilka lat. Łzy obeschły… Zostało mu jeszcze dwóch synów i o ich przyszłości musi myśleć. Któryś z nich na pewno obejmie kiedyś fabrykę.
Goście nie dali się długo namawiać na spacer. Po pysznym noworocznym obiedzie to było wręcz wskazane. Chłopcy nie mogli się doczekać kiedy staną w swoich łyżwach na lodowej tafli. Mróz trzymał od prawie dwóch tygodni. Warunki idealne. Schodząc ścieżką koło kościoła usłyszeli śpiew – to chór świętej Cecylii dawał dzisiaj koncert kolęd. Słońce było dość nisko. Drzewa wyglądały jakby ktoś oblepił je białym puchem. Śnieg skrzypiał pod nogami. Wśród ogólnej wesołości dotarli do brzegu jeziora. Lód był idealny – śnieg dawno nie padał i tafla była gładka. Gromadka dzieciaków ślizgała się na butach robiąc straszna wrzawę. Z zaciekawieniem gapiły się kiedy Walerek i Romek przykręcali swoje łyżwy i stawiali pierwsze kroki na lodzie. Rodzina stanęła blisko brzegu obserwując wyczyny chłopców. Dzieciarnia wróciła do swojej ślizgawki. Pan Antoni z dumą patrzał na swoich synów, którym jazda szła całkiem nieźle. Zataczali koła coraz bardziej oddalając się od brzegu. Pierwszego trzasku nawet nie usłyszał wśród pisków dzieciarni przy brzegu. Jednak zauważył, że coś jest nie tak. Romek nagle się zatrzymał i chwycił brata za rękę. Po chwili wszyscy usłyszeli dźwięk pękającego lodu. Spojrzeli z przerażeniem na chłopców. Byli daleko. Mężczyźni ruszyli w ich stronę z zamiarem ratowania. Kobiety zaczęły krzyczeć. Sparaliżowani strachem chłopcy stali nieruchomo trzymając się za ręce. Ich walka o życie nie trwała długo. Przez kilka minut szamotali się próbując wydostać z lodowatej wody. Po chwili zapanowała cisza. Martwa cisza. Nawet dzieciarnia przy brzegu nie wydała żadnego dźwięku…



Wspomnienie

     
    Ciepłe światło stojącej przy fotelu lampy sprawiało, że mimo deszczu za oknem, w pokoju było miło i przytulnie. Pan Stanisław sięgnął po stary, nadgryziony przez czas, album. Ostatnio coraz częściej zdarzało mu się przeglądać jego strony. Twarze z fotografii uśmiechały się lub poważnie spoglądały. Przywoływały wspomnienia. Dobre i złe. Pan Stanisław powoli przerzucał kartki, aż jego wzrok padł na małe pożółkłe legitymacyjne zdjęcie, z którego uśmiechał się młody chłopak. Serce zakłuło. To było tak dawno, miał przecież wtedy zaledwie sześć lat, a w pamięci pozostał każdy szczegół…

   Mały Staś, mimo tego co działo się w Europie, wiódł szczęśliwe dzieciństwo. Jego tata zaginął gdzieś podczas wrześniowej zawieruchy, ale to było trzy lata temu i chłopiec nawet go nie pamiętał. Jego autorytetem był starszy brat, Antek. Było gorące lato i chłopiec biegał całymi dniami z wiejską dzieciarnią. W beztroskiej zabawie mogło jedynie przeszkodzić pojawienie się niemieckiego żołnierza – wtedy najlepiej było od razu biec do domu.
  Słońce ledwo wstało, kiedy Staszka obudził hałas dochodzący z podwórka. Przez małe okienko zobaczył, że Antek zaprzęga konia. Szybko wybiegł z domu i dopadł brata.
-  Zabierz mnie z sobą, proszę…
-  A mama ci pozwoli?
- Jak ty poprosisz to pozwoli… Będę ci pomagał! - solennie zapewnił maluch.
Mama musiała mieć do Antka duże zaufanie. Pół godziny później Staś, szczęśliwy jak nigdy dotąd, siedział na koźle obok brata i wdychał żywiczne powietrze sosnowego lasu. Wszystko go interesowało.
-   A ty sam umiesz ściąć drzewo?
-  Pewnie.  Przecież to moja praca…
-   Dużo ich już ściąłeś?
-   Nie wiem, nie liczyłem. Ale na pewno więcej niż umiesz policzyć.
-   A co wieziemy pod tymi workami?
-   Nic takiego. Nie zaglą… Mówiłem, żebyś nie zaglądał! – zdenerwował się starszy brat.
-  Tyle jedzenia! – chłopiec ze zdziwienia zrobił wielkie oczy -   Dla kogo to?
Antek zaczął żałować, że zabrał smarkacza. Gotów komuś wygadać. Musi coś szybko wymyślić.
-  Wiesz, my tam na wyrębie dokarmiamy zwierzęta. Ale pamiętaj, żeby nikomu o tym nie mówić. To będzie nasza wielka tajemnica, dobrze?
-  Mhm
Tak dobrze im się razem jechało przez ten las. Było spokojnie, zupełnie jakby nie było wojny.
- Wiesz. Jak się skończy wojna, to zabiorę cię na prawdziwą wycieczkę - odezwał się nagle Antek.
-  Jak to: „skończy się”?
-  Kiedyś musi się skończyć, ale ty nie pamiętasz jak to jest.
-  Opowiedz mi – poprosił chłopiec.
-  Powiedz mi co czujesz kiedy widzisz żołnierza?
-  Boję się…
- Widzisz, a jak skończy się wojna, to nie będziesz się musiał bać. I będziesz mógł pojechać gdzie będziesz chciał. Wtedy wybierzemy się na daleką wycieczkę pociągiem. Obiecuję ci.
   Jak dobrze leżeć na miękkim mchu i patrzeć na promienie słońca przebijające się przez sosnowe gałęzie. Słychać rytmiczny stukot siekier. Mógłby tak leżeć w nieskończoność wiedząc, że w pobliżu jest Antek i inni drwale.  Szkoda, że słońce jest coraz niżej i trzeba będzie wracać do domu…

  Wyprawę z bratem do lasu chłopiec długo jeszcze wspominał. Trzeba było się jednak przyzwyczaić do codzienności. Trochę pomagał mamie w gospodarstwie, a resztę czasu spędzał na zabawie z rówieśnikami. W Europie w tym czasie trwała wojna. W Polsce – okupacja i terror. W lasach organizowały się oddziały przygotowujące się do stawienia oporu okupantom.
Stasiu pił swoje poranne mleko i przez myśl mu nie przeszło, że ten dzień zmieni jego życie. Drzwi otwarły się z hukiem i stanął w nich Kozłowski w mundurze policyjnym. Niemcy pozwalali Polakom pełnić służbę w policji, ale trochę się przeliczyli myśląc, że w ten sposób zjednają sobie sprzymierzeńców. O Kozłowskim każdy wiedział, że pomaga swoim jak tylko może.
- Pani Andrzejowo nieszczęście!
- Boże, co się stało? – mama przeraziła się nie na żarty
- Antek jest w domu?
- Nie… już dwa dni nocuje w lesie…
Niedobrze. Szwaby odkryły, że drwale jedzenie wożą do leśnych. Dzisiaj chcą ich zgarnąć…
- Co robić? – mama zbladła jak prześcieradło – nawet nie wiem gdzie oni są…
Staś zerwał się jak oparzony przewracając kubek z mlekiem. Wybiegł z domu i ruszył w stronę lasu. Dobrze pamiętał gdzie Antek z kolegami wycinają drzewa. Może zdąży! Biegł nie zważając na krwawiące pokaleczone nogi. Jeżynowe krzaki podarły na nim ubranie. Jednak wtedy, z Antkiem, las wyglądał jakoś inaczej! Gdzie jest ta polana?! Błądził nie zdając sobie sprawy, że biega w kółko. Las, który kilka dni temu wydawał się taki przyjazny, teraz stał się wrogi i ponury. Nie znalazł polany, na której przeżył niedawno wspaniały dzień z bratem. Kiedy chłopcu zabrakło już sił, usiadł pod drzewem i nie pozostało mu nic innego jak z bezsilności i rozpaczy, zapłakać…
  Na pożółkłe zdjęcie spadła łza. Po tylu latach pan Stanisław nie potrafił już tak płakać jak wtedy. Nigdy już nie zobaczył brata. Słuch po nim zaginął. Przez wiele lat matka czekała na syna wierząc, że wróci. Niestety – czekała na darmo.
Do pokoju z impetem wpadł chłopiec.
- Dziadku idziemy na spacer?!
Pan Stanisław szybko otarł kolejna łzę, która zamierzała opaść na fotografię.
- Oczywiście, ubieraj buty.
- A co robisz? Czyje to zdjęcie?
- To mój brat, Antek…
-  Antek? To tak jak ja! A gdzie on jest?
Nie wiem. Ostatni raz widziałem go 70 lat temu… Zakładasz te buty? – pan Stanisław szybko zmienił temat – dokąd idziemy?
Do lasu! Tak dobrze nam się spaceruje razem po lesie. Opowiesz mi o tym Antku z dawnych czasów.
Pan Stanisław wziął wnuka za rękę i ruszyli dobrze sobie znaną ścieżką…
 
koniec


Teatr - miejsce magiczne

      Jak ja dawno nie byłam w teatrze! Wstyd się przyznać, ale chyba ostatnio w czasach licealnych. Tak się jakoś w życiu składało, ale w końcu nadszedł czas nadrabiania zaległości. Nie przez przypadek wybrałam poznański Teatr Polski. Całkiem niedawno dowiedziałam się, że mój pradziadek, razem ze swoją siostrą, właśnie do tego teatru jakieś 120 lat temu jeździł uczyć się aktorstwa. Kariery nie zrobili, ale w amatorskich teatrzykach powodzenie mieli spore. Kiedy oglądam ich fotografie, trudno sobie wyobrazić, że ci poważni ludzie mogli mieć tak niezwykłą, jak na tamte czasy, fantazję.
Jeszcze chwila i zacznie się przedstawienie. Uwielbiam te emocje kiedy czeka się na wyjście aktorów. Za moment kurtyna pójdzie w górę, a snopy świateł z reflektorów oświetlą scenę. Teatr to takie magiczne miejsce. W sumie to fajnie byłoby tutaj pracować, poznać życie sceniczne od tej drugiej, niedostępnej dla widza, strony. Nie mam żadnych predyspozycji, żeby być aktorką, ale czasami marzy mi się, żeby napisać coś co mogłoby być wystawione. Ale dosyć! Trzeba się skupić na przedstawieniu.
Światło zgasło na kilka sekund. Kiedy zrobiło się jasno ogarnęło mnie znane już wcześniej uczucie. Znowu! Znikły  rzędy foteli, a kiedy się rozejrzałam, zobaczyłam wokół kawiarniane stoliki, przy których siedzieli jakoś inaczej ubrani ludzie. No tak, na pewno teraz nikt się tak nie ubiera, ale w latach trzydziestych – owszem. Widziałam takie sukienki na filmach.
Wnętrze wydawało mi się jakieś znane. Wysokie pomieszczenie z niemal gotyckimi wąskimi oknami, a na jednej ze ścian podwyższenie ze sceną. Widziałam ten lokal na fotografii! To przecież dom zdrojowy Marco, po wojnie przebudowany i znany mi dobrze jako kino „Rusałka”!
Ludzie wyraźnie na coś czekali  spoglądając na scenę. Nagle za kulisami zrobiło się jakieś zamieszanie i wyszli muzycy. Pianista usiadł do instrumentu, a gitarzysta i skrzypek stanął obok. Rozpoczynało się przedstawienie. Na scenę zaczęli wychodzić młodzi aktorzy i odgrywać swoje role. Niewiele czasu zajęło mi zidentyfikowanie wodewilu, który grali. Przecież to „Królowa przedmieścia”! Kilka razy widziałam wersję kinową z 1938 roku więc treść znam, można powiedzieć, na pamięć. Jednak zamiast Żabczyńskiego i Grossówny w głównych rolach widziałam obce twarze. Ale czy na pewno obce? Już gdzieś je widziałam. Wiem! Przecież u mnie na ścianie wisi fotografia zrobiona po tym przedstawieniu. Mogę nawet dokładnie określić jego datę – 5 lutego 1939 roku. Ci młodzi ludzie to swarzędzki „Sokół”, nie widzę tylko pradziadka, ale wiem, że jako reżyser przedstawienia na pewno stoi za kulisami. Tyle razy próbowałam sobie wyobrazić atmosferę przedwojennych amatorskich przedstawień. Teraz moja ciekawość została zaspokojona. Widziałam twarze widzów zapatrzone w scenę. Widziałam też twarze aktorów-amatorów, którzy dawali z siebie wszystko, żeby spodobać się widowni. Jaka szkoda, że my nie mamy chęci i czasu na takie rozrywki. Otacza nas zupełnie inna rzeczywistość. Ale łezka w oku czasami się zakręci na wspomnienie tamtych ludzi i ich życia. Życia bez tych udogodnień, które mamy teraz, ale jednak wcale nie uboższego…
W sali zgasło światło. Zdaje się, że jakaś awaria. Kiedy się zrobiło jasno zobaczyłam dużą teatralną scenę i rzędy foteli. Mąż, siedzący obok, lekko szturchnął mnie w ramię. Chyba pomyślał, że zasnęłam. „Może wyjdziemy na przerwę rozprostować kości?”. Popatrzałam na niego trochę jeszcze nieprzytomnie. A więc sen się skończył. Trudno, trzeba wrócić do rzeczywistości. „Chodźmy. Może kupimy wodę, trochę mi w gardle zaschło…”

5 lutego 1939 roku swarzędzki "Sokół" zorganizował przedstawienie "Królowa Przedmieścia". Był to jeden z wielu modnych w latach dwudziestych i trzydziestych wodewili, które Towarzystwo wystawiało. Opis przedstawienia jest tylko moim wyobrażeniem na temat tego wydarzenia. Z rzeczywistością może nie mieć wiele wspólnego...



O królu, koronie i gronostajach

fot. ze zbiorów H. Staniewskiej
Helenka obudziła się tego dnia bardzo wcześnie. Siostra, rodzice, a nawet kochana Babunia, spali jeszcze kiedy dziewczynka wyskoczyła łóżka żeby podziwiać błękit nieba za oknem. Uwielbiała bezchmurne niebo i słońce, które tak śmiesznie łaskotało swoimi promieniami. Zapowiada się piękny dzień! Nie tylko z powodu pogody. Od kilku dni Helenka nie myślała o niczym innym tylko o tajemniczym pociągu, który ma przejeżdżać przez jej miasteczko. Kiedy Elżunia wróciła pewnego dnia ze szkoły z wiadomością, że pójdą z klasą na dworzec witać przejeżdżającego króla Rumunii, Helenka od razu uruchomiła swoją wyobraźnię i  zobaczyła dostojnego mężczyznę w koronie, z berłem i w gronostajach. Wprawdzie nie wiedziała gdzie znajduje się ta Rumunia, ale król to król! Widziała kiedyś  ilustrację w książeczce Kasi, swojej towarzyszki zabaw, a Babunia opowiadała jej niezliczone bajki i wiedziała jak król wyglądać powinien.  A dzisiaj może go zobaczyć na własne oczy!
Ubrała pospiesznie sukienkę i wybiegła z domu. Pobiegła aż za dworek pana Hoffmeyera gdzie jej oczom ukazała się rozległa łąka, której zieleń, niczym dywan, poprzeplatały kolorowe plamy kwiatów. Kiedy Helenka wróciła do domu, Elżunia zdążyła już wyjść do szkoły, a tato – do swojego warsztatu. Mama trochę złościła się o to samowolne poranne wyjście, ale szybko złość jej minęła i nawet chętnie zawiązała dziewczynce nowe wstążki na cienkich warkoczykach kiedy ta ją pięknie o to poprosiła. Wiedziała jak bardzo jej córeczka cieszy się na „spotkanie z królem” więc pozwoliła jej ubrać „niedzielną” sukienkę i prawie nowe sandałki. Sama była ciekawa tego króla i nawet miała ochotę pójść z Helenką, ale nie mogła zostawić babuni samej w domu. Trudno, może jeszcze kiedyś trafi się okazja.
Helcia omal nie pogubiła sandałków biegnąc na dworzec. Nie znała się jeszcze na zegarku i bała się, że przybiegnie za późno. Na peronie zastała tłum dzieci, które przyszły tutaj ze swoimi nauczycielkami. Każdy uczeń trzymał w ręce chorągiewkę albo kwiatek. Było też sporo ciekawskich dorosłych. Nagle gdzieś niedaleko rozległ się gwizd lokomotywy. Dziewczynka próbowała przecisnąć się przez zwarty tłum. Wszyscy wokół byli więksi i maleńka wątła Helenka nie miała siły, żeby przedostać się przed innych. Jeszcze kilka razy spróbowała się przepchnąć, ale po chwili już wiedziała, że pozostaje jej tylko zrezygnować i się rozpłakać. To koniec! Nie ma szansy, żeby zobaczyć prawdziwego króla. Nagle poczuła, że ktoś chwyta ją pod ramiona i unosi w powietrze. Odwróciła głowę i zobaczyła tatę! Kochany tatuś! A zarzekał się, że nie pójdzie bo nie jest ciekaw. Łzy natychmiast obeschły na policzkach dziewczynki.

Najpierw dostojnie przejechała ciężka czarna lokomotywa wypuszczając kominem kłęby dymu. Królewska para stała w otwartym oknie swojego wagonu. Początkowo Helusia była trochę zawiedziona ponieważ nie zobaczyła korony, berła ani gronostajowej peleryny. Czy król powinien wyglądać jak normalny człowiek? Widocznie tak. Przecież Babunia zawsze powtarza, że nie szata zdobi człowieka. Dzieci zaczęły rzucać swoje kwiatki w stronę wagonu. Helenka cały czas ściskała  w rączce pomięte maki i modraki przyniesione z łąki. Z całej siły rzuciła je w stronę królewskiego okna. Jeden niebieski chaber zahaczył się i zawisł w oknie. I wtedy stało się coś, co dziewczynka zapamiętała do końca życia. Król podniósł kwiatek, spojrzał na Helenkę i pięknie się uśmiechnął.

28 czerwca 1937 roku, odbywający w Polsce oficjalną wizytę król Rumunii Karol II, przejechał koleją z Warszawy do Biedruska mijając po drodze miasteczko Swarzędz.

fot. ze zbiorów H. Staniewskiej

Kostrzyńskie wspomnienie
- Tak mi ciężko dzisiaj od was odjeżdżać – Franek westchnął zakładając kurtkę.
Józia właśnie zmywała naczynia po obiedzie i poczuła nagły niepokój po słowach szwagra. 
- Może zostań. Przecież byłeś u matki w niedzielę. Takie niebezpieczne czasy teraz.
Franek chwilę się zastanowił. Faktycznie był u rodziców na wsi kilka dni temu. Jednak czuł jakiś dziwny niepokój. Od rana jakoś mu robota nie szła. Zresztą, od czasu jak wrócili do pracy pod koniec września, nikt nie miał głowy do robienia mebli. Ludzie nie mogli się psychicznie pozbierać po klęsce naszej armii. Nie spodziewali się, że Niemcy skumają się z Ruskimi.  Jedyna nadzieja w Anglii i Francji. Ale jakoś dobre wieści nie przychodziły.
Spojrzał na dzieci swojego brata i zrobiło mu się ich strasznie żal. O Władku nie ma żadnej wiadomości od początku września. Podobno wielu polskich żołnierzy jest w obozach jenieckich i w tym cała nadzieja. Nadzieja, że Władek żyje. Dobrze, że dziewczynki jeszcze małe i nie mają świadomości, że coś złego mogło się stać. Duża w tym zasługa ich matki. Stara się jak może, żeby małe miały beztroskie dzieciństwo. Ale jak długo starczy jej sił? Nieraz słyszał jak płakała w ukryciu. Musi jej być ciężko. Dlatego on, Franek, postanowił wspierać swoją bratową i pomagać w prowadzeniu domu. Władek na pewno wróci. Muszą w to wierzyć. Założył czapkę i miał już wyjść kiedy coś kazało mu się cofnąć i ucałować dziewczynki na pożegnanie. Małe, jakby coś przeczuwając, rozpłakały się nagle. Franek, nie chcąc spóźnić się na pociąg, wyszedł pospiesznie.

Z okna pociągu widział pola i lasy. Przez kraj przetoczyła się straszna burza, ale życie trwa dalej. Gdyby nie widział na własne oczy całych kolumn siejących grozę niemieckich żołnierzy, nie uwierzyłby, że to się zdarzyło. Pola wyglądały normalnie. Gdzieniegdzie  rosła jeszcze nie zebrana kukurydza albo ziemniaki. U rodziców pewnie też trwają wykopki.
Tak niedawno tańczył z Joasią na zabawie w Matki Bożej Zielnej. Pamięta każdą minutę tego wieczoru. Myśl o wspólnej przyszłości dodawała mu otuchy. Jak tylko skończy się wojna (przecież nie będzie trwała wiecznie!), wezmą ślub i zamieszkają razem w Swarzędzu, niedaleko Władka i Józi. Jest młody i przed nim całe życie. Postanowił sobie, że otworzy swój własny warsztat. Skoro bratu się udało to i jemu musi wyjść.

Przed dom podjechał samochód, z którego wysiedli gestapowcy w towarzystwie dwóch cywilów. Pan Michał ich dobrze znał. Jeszcze dwa miesiące temu świetnie mówili po polsku, a dzisiaj silili się, żeby używać twardego niemieckiego akcentu. 
- Michał Kasprzyk?!
Starszy mężczyzna zbladł.
- Zbieraj się!
Żona szlochając próbowała prosić o łaskę, jednak pan Michał wstał gotowy do wyjścia. Niemcy zaczęli się cicho naradzać, spoglądając przez okno na pole gdzie Franek, chcąc pomóc matce, kopał ziemniaki. Co jakiś czas wdychał tak dobrze znany zapach świeżo zaoranej ziemi na sąsiednim polu i spoglądał na chłopaków palących ognisko. Na pewno pieką ziemniaki w popiele. Uśmiechnął się na wspomnienie  swojego dzieciństwa…

Niemcy przez chwilę dyskutowali. W końcu się naradzili.
- Zostajesz w domu. Nie będziemy walczyć ze starcami.
Żona pana Michała przestała płakać nie wierząc własnym uszom i szczęściu.
- ZABIERZEMY TWOJEGO SYNA!


18 października 1939 r. gestapo podjechało pod wyznaczone wcześniej domy i aresztowało 30 mieszkańców Kostrzyna Wielkopolskiego i okolic. Przewieziono ich do aresztu miejskiego. W domu katolickim odbył się prowizoryczny sąd i 28 aresztowanych skazano na karę śmierci. Wszystkich rozstrzelano na rynku w obecności zebranych tam mieszkańców miasta. Zginęli tylko dlatego, że byli Polakami. Wśród ofiar był 26-letni Franciszek Kasprzyk.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz