piątek, 4 stycznia 2013

Zimowa opowieść - zakończenie


   Kiedy podchodziłam do okna serce mi waliło jak młot. Szyby miejscami pokryte były kwiatami wymalowanymi przez mróz. Przez białe szydełkowane firanki zobaczyłam wnętrze mieszkania.  Pokój jasno oświetlał żyrandol. To na pewno ta lampa, o której opowiadał mi tata. Pamięta z dzieciństwa ten dom i jego gazowe oświetlenie używane jeszcze długo po zainstalowaniu elektryczności.  Moim oczom ukazał się duży stół przykryty białym obrusem. Na stole mnóstwo smakołyków, a wokół niego sporo osób. Najwyraźniej są już po wieczerzy. Kilkuletnia dziewczynka pomaga sprzątać. Buzia jej się nie zamyka. Cały czas coś mówi do kobiety w białym fartuszku. Do pokoju wchodzi pani w długiej spódnicy i ślicznej bluzce z bufiastymi rękawami. Jasny gwint! Przecież ja znam tę kobietę!  To nie może być nikt inny jak prababcia, Elżbieta! Przyglądałam jej się ze sto razy na fotografii. Skoro tak, to któryś z tych dwóch łobuziaków zdejmujących ukradkiem cukierki z choinki, jest moim własnym dziadkiem Czesiem. Drugi to na pewno jego brat Mieciu. Nie mam pojęcia który jest którym. Mała gaduła musi być ich siostrą Kazią. Niesamowite! Brakuje tylko ich taty. Zaraz zaraz… Jest! Siedzi przy stole. Ta sama twarz, te same oczy, które z taką życzliwością spoglądają z fotografii na ścianie mojego pokoju. To jest na pewno pradziadek Jan!
   Wiatr złośliwie sypnął śniegiem z dachu. Brr! Ale zimno.
   Coś się dzieje. Dziadek gasi świeczki na choince. Wszyscy wstają od stołu i szykują się do wyjścia. Schowałam się za załomem domu i obserwowałam jak rozgadane towarzystwo wychodzi z domu. Dużo ich. Może to brat i siostry pradziadka z rodzinami? Idą w kierunku kościoła! Pewnie na Pasterkę. Postanowiłam pójść za nimi. W miarę zbliżania się do kościoła, zbiera się coraz więcej ludzi. Wszyscy się serdecznie pozdrawiają i życzą sobie wesołych świąt. No tak. Na razie Swarzędz jest małym miasteczkiem i wszyscy się tu znają.
   W kościele jest gwarno i duszno. Na szczęście nikt na mnie nie zwraca uwagi. Stanęłam przy drzwiach, w miejscu, z którego mogę wszystkich dobrze widzieć. Dziwny ten kościół. Na zewnątrz taki sam jak w moich czasach. Ale w środku zupełnie inny. Pod koniec lat 60-tych jego wnętrze niestety zostało całkowicie zmienione. To wszystko co mnie otacza wydaje się jakimś snem. Ale szczypanie w rękę nic nie zmienia. Słyszę słowa księdza: „przekażcie sobie znak pokoju.” I w tej samej chwili czuję na sobie czyjś wzrok. To pradziadek! Popatrzeliśmy sobie i poczułam, że on doskonale wie kim jestem. Uśmiechnął się do mnie… O niczym innym nie marzyłam.  

   Nagle poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Ocknęłam się i rozejrzałam. Znów jestem na zasypanej śniegiem ulicy. Wokół mrugają te przeklęte chińskie światełka, a obok mnie stoi mój mąż. „Pomyślałem, że podjadę po ciebie, bo jeszcze zginiesz gdzieś w zaspie”. Jak miło. „A wiesz? Dzieci postanowiły zrobić nam niespodziankę i obwiesiły nasz pokój lampkami”. No to pięknie! Genialniejszego pomysłu nie mogli mieć. 
W sumie… niech już będą te lampki. W końcu XXI wiek zobowiązuje, a świata nie zmienimy.


2 komentarze:

  1. jeeeej, wymiana spojrzeń. Może teraz zdobędziesz się na mały dialog ;) ?

    OdpowiedzUsuń
  2. Założeniem tej hisoryjki był brak dialogów :) Być może kolejna opowieśc będzie "gadana"

    OdpowiedzUsuń