czwartek, 24 stycznia 2013

Martwa cisza



Byłam dzisiaj na spacerze nad „moim” jeziorem. Pięknie… Ale nieco smutno. Trudno nie zauważyć różnicy między tak zwanymi „naszymi czasami”, a czasami obecnymi. Owszem, okolica nadal cudna, może nawet bardziej – drzewa urosły, postawiono nowy pomost i utwardzono ścieżkę. To czego brakuje to wrzawa piski i krzyki. Kiedy my mieliśmy ferie, górki były oblegane saneczkarzami, a na tafli jeziora, niczym u Konopnickiej, razem z przyjaciółmi sunęliśmy „równo, równo jak po stole na łyżewkach w dal…”. Ale może właśnie ta dziwna cisza spowodowała, że przypomniało mi się pewne wydarzenie z przeszłości, o którym kiedyś słyszałam. Nawet czytałam gdzieś czyjeś wspomnienia na ten temat, ale nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć gdzie i kiedy. Spróbuję opowiedzieć…

            Nowy rok 1926 był bardzo mroźny. Idąc z liczną rodziną ośnieżoną ścieżką, pan Antoni, mimo wcześniejszych wątpliwości, był zadowolony, że spełnił marzenia synów i dał się namówić na sprezentowanie im łyżew. Widząc ich radość na twarzach, kiedy znaleźli obiekty pożądania pod choinką, stwierdził, że jednak dobrze zrobił. W końcu Walerek ma już 15 lat, a Romek – 14. Duże chłopaki. Może jest trochę zbyt ostrożny? Po prawdzie to ma powody. Jednego syna już stracił przez nieostrożność. Gdyby chłopak się dobrze rozejrzał, to na pewno nie wszedłby prosto pod jadący pociąg. Minęło już kilka lat. Łzy obeschły… Zostało mu jeszcze dwóch synów i o ich przyszłości musi myśleć. Któryś z nich na pewno obejmie kiedyś fabrykę.
Goście nie dali się długo namawiać na spacer. Po pysznym noworocznym obiedzie to było wręcz wskazane. Chłopcy nie mogli się doczekać kiedy staną w swoich łyżwach na lodowej tafli. Mróz trzymał od prawie dwóch tygodni. Warunki idealne. Schodząc ścieżką koło kościoła usłyszeli śpiew – to chór świętej Cecylii dawał dzisiaj koncert kolęd. Słońce było dość nisko. Drzewa wyglądały jakby ktoś oblepił je białym puchem. Śnieg skrzypiał pod nogami. Wśród ogólnej wesołości dotarli do brzegu jeziora. Lód był idealny – śnieg dawno nie padał i tafla była gładka. Gromadka dzieciaków ślizgała się na butach robiąc straszna wrzawę. Z zaciekawieniem gapiły się kiedy Walerek i Romek przykręcali swoje łyżwy i stawiali pierwsze kroki na lodzie. Rodzina stanęła blisko brzegu obserwując wyczyny chłopców. Dzieciarnia wróciła do swojej ślizgawki. Pan Antoni z dumą patrzał na swoich synów, którym jazda szła całkiem nieźle. Zataczali koła coraz bardziej oddalając się od brzegu. Pierwszego trzasku nawet nie usłyszał wśród pisków dzieciarni przy brzegu. Jednak zauważył, że coś jest nie tak. Romek nagle się zatrzymał i chwycił brata za rękę. Po chwili wszyscy usłyszeli dźwięk pękającego lodu. Spojrzeli z przerażeniem na chłopców. Byli daleko. Mężczyźni ruszyli w ich stronę z zamiarem ratowania. Kobiety zaczęły krzyczeć. Sparaliżowani strachem chłopcy stali nieruchomo trzymając się za ręce. Ich walka o życie nie trwała długo. Przez kilka minut szamotali się próbując wydostać z lodowatej wody. Po chwili zapanowała cisza. Martwa cisza. Nawet dzieciarnia przy brzegu nie wydała żadnego dźwięku…

W 1926 roku pod załamanym lodem zginęło dwóch synów właściciela swarzędzkiej fabryki krzeseł, Antoniego Tabaki. Walerian i Roman Tabaka spoczywają tuż obok kościoła św. Marcina. Ich rodzice zginęli w niemieckich obozach koncentracyjnych.  Fabryka Tabaki została po wojnie upaństwowiona i przez wiele lat znana była jako Swarzędzkie Fabryki Mebli. W tej chwili to tylko kilka zrujnowanych budynków...

1 komentarz: