Zastanawia mnie dlaczego tak się
dzieje, że to co nas początkowo wprawia w zachwyt, po jakimś czasie powoduje
złość i frustrację. Nie wiem czy wy też tak macie, ale ja to się boję podejść
do okna z powodu stresogennego krajobrazu. Grudniowa euforia, kiedy to „biały
płot, cały sad biały…” czmychnęła bezpowrotnie. Zawsze powtarzam, że lubię
każdą porę roku, ale co za dużo to niezdrowo. Kategorycznie żądam wiosny! Są
ludzie, którzy wsiadają w samolot i lecą pocieszyć się w jakimś cieplejszym
klimacie. Zastanawiałam się nawet nad taką ewentualnością. W sumie, jakby się
spiąć to może nawet finansowo dałoby radę. Ale co zrobić kiedy palmy nie
wywierają na mnie żadnego wrażenia? Cóż, drzewo jak drzewo. Sosna chyba
ładniejsza. A moje leżenie na plaży, przy bardzo sprzyjających warunkach, to
najwyżej 45 minut. I co robić z resztą czasu? Przy czym
absolutnie nie krytykuję ludzi, którzy lubią taką formę wypoczynku. Ich wybór.
Ja jednak proszę o nasze rodzime ciepełko. Takie, które najpierw nas łaskocze
swoimi promieniami, a później powoli rozgrzewa. Proszę o nieśmiałą zieleń,
która próbuje się przebić przez szarość, dając nam tyle radości. Chciałabym
wychodzić z domu z własnej woli, a nie z musu. Kiedy zaczną się wiosenne
spacery i wycieczki rowerowe?!! Kiedy będę mogła rzucić hasło: „w góry, w góry
miły bracie…”?!! Mam nadzieję, że niedługo bo ostatnio nawet pisać mi się nie
chce, co widać na moim zaniedbanym blogu…
dziś to łaskotanie to nawet poczułam, więc oby tak dalej i wiosna będzie u nas na dobre :)
OdpowiedzUsuń