piątek, 28 marca 2014

Wielkanocna przygoda

Co zrobić kiedy zbliża się Wielkanoc, a długo wyczekiwany ojciec i mąż pracujący na obczyźnie oznajmia, że nie dostanie urlopu i na pewno do Polski nie przyjedzie?
      Poszukać tanich biletów w internecie, zapakować dzieciaki do samolotu i spędzić święta daleko od domu. W każdym razie ja tak zrobiłam sześć lat temu.  A było to jedno z ciekawszych doświadczeń w moim życiu, obfitujące w przygody. Zaczęło się już wczesnym rankiem na poznańskiej Ławicy kiedy to celnik zarzucił nam chęć przemytu broni. Nie miało znaczenia, że broń była plastikowa, a jej amunicja to zwykła woda. Dowiedzieliśmy się, że atrapy broni w bagażu podręcznym przewozić nie wolno i już! No cóż. Miałam do wyboru: przekonać celników do nagięcia przepisów, albo pozbawić dzieci dyngusowej tradycji. W końcu dowiedziałam się, że „teraz nam darują, ale następnym razem tak łatwo nie będzie”. Ucieszyło mnie to ponieważ następnego razu nie przewidywałam J . Radość jednak nie trwała długo. Okazało się, że nasz samolot nie przyleciał ponieważ obsługa lotniska w Barcelonie zastrajkowała. Trzeba siedzieć w klaustrofobicznej hali odlotów i czekać.  Próbował ktoś utrzymać w miejscu przez trzy godziny ośmio i dziesięciolatka? Łatwo nie było, ale na szczęście w Hiszpanii się nad nami zlitowano i przysłano w końcu samolot.  Teraz już tylko dwie godzinki i lądowanie na katalońskiej ziemi. Trochę wstyd było przy zdejmowaniu walizki z taśmy. Tata przesadził z ilością czosnku w kiełbasie i  swój bagaż poznałam na węch. Niestety, poczuli ją chyba wszyscy. No cóż, domowa kiełbasa to tradycja bez której święta byłyby niemożliwe.
     No dobrze, ale Barcelona to tylko etap naszej podróży. Trzeba się teraz dostać na dworzec autobusowy. Na dworcu – hiszpański porządek. To znaczy, że z rozkładu nic nie wynika. A może to ja jestem za mało inteligentna, żeby coś zrozumieć? Obsługa nie specjalnie włada angielskim, poza tym kolejki do kas jak w Polsce za komuny. Najpierw w kąciku postawiłam walizkę (jakie szczęście, że wzięłam tylko jedną!), obok postawiłam dzieci, które miały jej pilnować. Stojąc w kolejce po bilety ze zdziwieniem zauważyłam jak moi chłopcy prowadzą ożywioną  dyskusję z grupą hiszpańskich staruszków z pobliskiej ławki. Nie wiedziałam, że znają hiszpański! Kiedy później spytałam o czym rozmawiali, usłyszałam, że nie wiedzą bo przecież nie znają języka.
     Do Saragossy dotarliśmy około północy. Planowo miało być o osiemnastej. Po pełnym emocji przywitaniu czekał nas jeszcze kurs taksówką do miasteczka i podróż można było uznać za zakończoną sukcesem. Uff! Wystarczyło powspominać i już jestem zmęczona. O świętach w Hiszpanii opowiem chyba w następnym poście. A takie widoczki z okien samolotu słodziły nam trudy podróży:








                        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz